Postaw na edukację

13.02.2015

Czy można uczyć dzieci w domu zamiast w szkole?

Nie wszędzie

Czy można uczyć dzieci w domu zamiast w szkole?

W 2006 roku państwo Romeike, mieszkańcy niemieckiego Bissingen, zabrali swoje dzieci ze szkoły i zaczęli je kształcić w domu. Dlaczego?

Po pierwsze, nie zgadzali się na podręczniki o treściach sprzecznych – jak twierdzili – z wyznawanym przez nich chrześcijaństwem (banalizowanie ludzkiej seksualności, obrazki czarownic i wampirów). Po drugie, nie podobały im się lekcje etyki, mieszające wartości wzięte z islamu, buddyzmu i innych religii (państwo Romeike uważali, że w imię tolerancji przedstawia się wszystkie te wartości jako równie dobre). Po trzecie wreszcie – była to kropla, która przepełniła dzban – ich dzieci doświadczyły w szkole przemocy.

Odtąd uczyły się więc w domu. Sęk jednak w tym, że domowa edukacja jest za Odrą nielegalna. Niemcy boją się tworzenia zamkniętych „społeczeństw równoległych”, innymi słowy – wylęgarni ekstremizmów. Państwo Romeike zostali ukarani grzywną. Gdy to nie pomogło, ich płaczące i przerażone dzieci zostały zawiezione do szkoły przez policję. A rodzice zrozumieli, że grozi im utrata praw rodzicielskich.

W 2008 roku zabrali więc dzieci do USA, gdzie wystąpili o – uwaga! – azyl polityczny. Został im przyznany. Osiedlili się w Morristown, niewielkim mieście w stanie Tennessee. Uczyli dzieciaki w domu, a pan Romeike, z wykształcenia muzyk, zarabiał na utrzymanie jako organista w miejscowym kościele baptystów.

Rząd USA nie uznał jednak rodziny za prześladowaną w Niemczech. Zaczęły się prawne korowody; w 2014 roku sprawa dotarła do Sądu Najwyższego, który poparł rządową decyzję o wydaleniu Romeike’ów z USA. Tyle że dwa dni później władze federalne zawiesiły jej wykonanie na czas nieokreślony. (1)

Sprawa jest bowiem szalenie delikatna. Z jednej strony Niemcy to bliski sojusznik Stanów Zjednoczonych, zarazem państwo znane z obrony praw człowieka; z drugiej – edukacja domowa (home schooling) jest w USA legalna i korzysta z niej około 2 milionów dzieci. Dlaczego odmawiać tego prawa przybyszom zza oceanu?

A u nas? Oczywiście, wolno uczyć dzieci w domu. Taką edukację otrzymuje co najmniej 421 uczniów szkół podstawowych i 89 gimnazjalistów – zatem niewiele ponad 0,1‰ szkolnej populacji. Jednak popularność tej formy nauki szybko rośnie. Wybierają ją zwykle ludzie wykształceni, zamożni, aktywni. Chcą odsunąć swoje dzieci jak najdalej od państwa i jego wymagań. Dlaczego?

Główne powody są dwa: niezadowolenie z tego, co oferuje szkoła, oraz pragnienie samodzielnego decydowania o treści i formie edukacji swoich dzieci.

Rodzice, którzy podjęli decyzję o edukacji domowej, organizują dzieciakom spotkania, wyjazdy, zapisują do harcerstwa i klubów sportowych. To ich odpowiedź na podstawowy zarzut krytyków: że dzieci kształcone w domu wyrastają na ludzi aspołecznych. Zarzutu nie potwierdzają badania przeprowadzone w USA – wykazały one, że absolwenci „domowych szkół” to ludzie otwarci i aktywni społecznie. (2)

Co do mnie, nigdy nie przyszła mi do głowy myśl, by samemu kształcić swoje dzieci. Uważałem, że lepiej to zrobią fachowcy; ja dołożę od siebie to, co sam umiem.

Swego czasu domowe lekcje mogły wyrządzić wiele zła, bo też zdarzało się, że prowadził je byle kto. Julian Ursyn Niemcewicz wspominał:

Wtenczas to ojciec mój przyjął do mnie dyrektora Jaszczołda, który mnie zaczął uczyć po łacinie na jednej wtenczas znanej gramatyce, Alwarze. Nie zatarła się dotąd pamięć mozołów, ile mi ta niezrozumiała dla dziecięcia książka zadała. Po siedem i osim (sic!) godzin siedziałem nad nią, nauczyłem się go na pamięć, nie zrozumiawszy i słowa.

Gwoli wyjaśnienia: „dyrektor” Jaszczołd miał jakieś 20 lat. Alwar zaś to napisana w XVI wieku gramatyka łacińska jezuity Emanuela Alvaresa, napisana w całości po łacinie, więc dla uczniów niezrozumiała, mimo to popularna w Polsce jeszcze w XVIII stuleciu.

I tu leży pies pogrzebany: czy rodzice (lub najęci przez nich pedagodzy) mają kwalifikacje do nauczania? Szczęśliwie, nasz system przewiduje regularne egzaminy kontrolne dla uczniów kształconych w domu. Jeśli na nich polegną, pójdą do szkoły. Jeśli nie – mogą zostać w domu. I bardzo dobrze. Im więcej różnych ścieżek edukacyjnych, tym lepiej. Bo, powiem szczerze, w tym wypadku model niemiecki zupełnie mi się nie podoba.

A tak na marginesie: zauważyli Państwo, że nieraz uczymy angielskiego po angielsku z angielskich książek? Czyżby więc Alwar był dziełem ponadczasowym, a jego autor – prekursorem nowoczesnej dydaktyki?

1 The home-school conundrum

2 Socialization? No problem!

Tomasz Małkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Paweł pisze:

    Warto tutaj wspomnieć o pewnym kuriozum: żeby można było swoje własne dziecko kształcić w domu, potrzeba zgody zupełnie obcej osoby, która dziecka wcale nie zna (dyrektora szkoły). Później i tak trzeba realizować program nakazany przez inną obcą osobę, która dziecka na oczy nie widziała (ministra edukacji). A na końcu trzeba zdać egzaminy kontrolne układane przez kolejne obce osoby, które znowu dziecka nie widziały.

    W domowej edukacji chyba nie o to powinno chodzić…? Moim zdaniem powinienem co najwyżej POINFORMOWAĆ dyrektora, że dziecko zostaje w domu i dalej różnym obcym ludziom nic do tego.

  2. Rafał K. pisze:

    Problemem w edukacji domowej jest czas, a raczej jego brak. Zakładam, że jeśli ktoś jednak podejmuje się tego zadania, to posiada pewien zestaw umiejętności, a przede wszystkim: chęci- dzięki którym progres dziecka będzie bardzo znaczący. Patrząc natomiast na młodzież szkolną wątpliwy „problem” odizolowania uczniów domowych od wspomnianych staje się niewątpliwą zaletą. Umiejętności komunikowania się, współpracy, rywalizacji, rozwiązywania konfliktów dzieci nauczą się w różnych programach pozaszkolnych. Poza tym, pozostaje jeden fachowiec, na którego mogę liczyć w edukacji moich dzieci… 😉 W tym miejscu, wypada pogratulować Państwu świetnych książek i podziękować za wiele materiałów do pracy. Chciałbym kiedyś doczekać materiałów do jęz.angielskiego i edukacji przedszkolnej tego wydawnictwa. Pozdrawiam.

    1. Rafał K. pisze:

      Bo do edukacji domowej raczej nie będzie… 😉

    2. Artur pisze:

      Ale jednocześnie efektywność takiej pracy jest o niebo lepsza. Odpadają takie czynniki, jak sprawdzanie obecności, dyscyplinowanie, kontrola zadań domowych. W rezultacie czas potrzebny na opanowanie tych samych umiejętności, co w szkole to zaledwie 3-4 godziny dziennie. Tak więc niewiele więcej, niż niektóre dzieci poświęcają dodatkowo na naukę w domu. Czasami też razem z rodzicami zresztą.