Z pewnością nie kocha ich premier. „Istnieje silne lobby producentów podręczników”, wyjaśnił. „Oni nie są odpowiedzialni za wychowanie dzieci, tylko za swój biznes”.
No właśnie. Wydawcom wszystko jedno, czy będą wydawać podręczniki czy produkować pastę do butów. Byle rosło konto w banku.
Także minister edukacji nie darzy wydawców sympatią. Cóż, trudno się dziwić. „Boksy [edukacyjne] dziś są szykowane na papierze, których nie powstydziłyby się dobre albumy ze zdjęciami”, oznajmiła. O zgrozo! „Obecne pakiety – tu powołała się na opinię wielu nauczycieli – przeszkadzają w pracy, bo uczą schematów”. Pewnie, wszystkie pakiety są jednakowe i wszystkie tak samo schematyczne. Ich autorzy to miernoty, ilustratorzy hańbią zawód grafika, a redaktorzy powinni się leczyć z dysortografii. Dopiero gdy wejdzie do szkół ten jeden jedyny podręcznik, wszelkie schematy legną w gruzach. O, szczęśliwa chwilo!
Ciekawe, czy wydawcy pojmą bezmiar swej winy. Premier zna życie, toteż ma wątpliwości: „Boimy się trochę, bo głupi by się nie bał, w końcu ruszamy do konfrontacji. Naruszamy interesy wydawców, przyzwyczajenia nauczycieli”.
Odwagi, panie premierze! Trzeba zburzyć przeszłość, by na jej gruzach wznieść dzieło nowe, rewolucyjne… Wydawcy to swołocz, burżuazja XXI wieku, gnębi proletariat w imię swych brudnych interesów. Rozkułaczyć!
Ale, ale, komuż ja doradzam? Wszak szef rządu i urzędnicy MEN wiedzą, jak się zabrać do dzieła. Zaczęli od zbadania sytuacji na rynku podręczników na Zachodzie. „Tam książki są własnością szkół – oświadczył premier. – Finansują je rządy i samorządy. A przede wszystkim te książki służą uczniom przez kilka lat, korzystają z nich kolejne roczniki. To nasz cel”.
Dość ironii, bo wcale mi nie do śmiechu. Pan premier nie był łaskaw wspomnieć, że żaden polski wydawca nie sprzeciwia się finansowaniu podręczników przez państwo. Żadnemu nie robi też różnicy, czy będą one własnością uczniów czy szkół. I żaden nie zaprotestuje, gdy kolejne roczniki będą korzystać z tych samych książek. Rynek wtórny istnieje przecież od lat, tyle że za podręczniki płacą rodzice. Pełna zgoda, trzeba to zmienić. Ale MEN chce wylać dziecko z kąpielą.
Ani premier Tusk, ani minister Kluzik-Rostkowska nawet się nie zająknęli, że Polska przyjmie rozwiązania obowiązujące w Rosji, Grecji, na Węgrzech i Ukrainie. Jeśli te właśnie kraje uważają oni za Zachód, to ciekawe, do jakiej kategorii zaliczą Anglię, Francję, Holandię, Niemcy, Szwecję, Finlandię… Wszędzie tam istnieje wolny rynek podręczników i nikt nie zamierza go ograniczać. A to dlatego, że konkurencja w oświacie, mimo wszystkich swych wad, prowadzi do lepszej jakości kształcenia. Proszę porównać osiągnięcia naukowe i przemysłowe Anglików, Niemców czy choćby Szwedów z dokonaniami Polaków wykształconych na PRL-owskich książkach. Nie mamy Volvo, Saaba ani Ericssona. Dopiero w ostatnich latach coś u nas drgnęło – m.in. dzięki konkurencji w oświacie. Co by tu zrobić, żeby to zepsuć?
Ba, ale ten jeden jedyny podręcznik będzie za darmo! A skoro minister twierdzi, że jest dobry, to jest dobry. Wiadomo: politycy mówią prawdę i tylko prawdę. Zresztą, czy to w końcu taka wielka sztuka nauczyć dzieci alfabetu?
Owszem. W starożytnym Rzymie nauka czytania i pisania zajmowała dzieciom kilka lat. Czy były głupsze od dzisiejszych? Nie. To ówczesne metody nauczania trudno nazwać skutecznymi.
Och – powie ktoś – gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie Nasz Elementarz. Mamy XXI wiek, wszystko się zmieniło.
Zgoda. Mamy XXI, a nie XX wiek. PRL odszedł do przeszłości. Skoro tak, to nie może być monopolu państwa w dziedzinie edukacji. Niedopuszczalne jest narzucanie szkole z czego – więc również jak – ma uczyć. Rządzący winni pomóc rodzicom, zwłaszcza uboższym. Zapewnić tanią, najlepiej darmową edukację. Przeciwdziałać nadużyciom.
Wydawcy podręczników położyli ogromne zasługi dla polskiej oświaty. Ściągnęli do swych firm fachowców, którzy przez lata opracowywali nowoczesne koncepcje edukacyjne. To dzięki wydawcom dzieci mają piękne, mądre i nowoczesne książki.
Dlatego mierzi mnie wrzucanie wszystkich wydawców do jednego worka i mieszanie z błotem. A już wyjątkowo wstrętnym zabiegiem jest przedstawianie ich jako chciwych zysku kapitalistów, którzy pasą się na krwawicy rodziców. To coś więcej niż populizm, to już – świadomy czy nie – nawrót do metod komunistycznej socjotechniki. Jak inaczej określić szczucie społeczeństwa na grupę ludzi niechętnych poczynaniom władzy?
Nikt nikomu nie każe kochać wydawców podręczników. Zwykła ludzka przyzwoitość nakazuje docenić wkład wielu z nich w wychowanie młodego pokolenia Polaków. Tylko tyle i aż tyle.
Tomasz Małkowski
Spotkałem wiele osób, które będąc powiązane z edukacją, mają rewelacyjne pomysły na skuteczne- a jednocześnie: fascynujące- nauczanie. Jak to możliwe, żeby w Ministerstwie EDUKACJI nie widać było tych ludzi (na myśl od razu przychodzi Pani Marzena Żylińska)? Chyba, że jednak włodarze tak naprawdę doskonale wiedzą, co robią i co chcą osiągnąć…
Ok, pytanie do autora – jak myślisz co będzie dalej?
Ba, żebym to ja wiedział. Działania MEN zmierzają do monopolizacji rynku – w klasach I-III SP przez państwo, w wyższych klasach SP i w gimnazjum przez jedno czy dwa duże wydawnictwa, które są w stanie przygotować pełen zestaw podręczników. Małe wydawnictwa, wyspecjalizowane np. w nauczaniu początkowym, mają nikłe szanse przetrwania. Dla MEN liczy się cena, nie jakość, a książka sprzedawana w pakiecie zawsze będzie tańsza od sprzedawanej osobno. Ale: 1) rzeczywistość jest bardziej złożona, niż to się niektórym wydaje, i zawsze może się zdarzyć coś nieprzewidzianego (jak choćby protest rodziców przeciwko ewidentnie nieudanemu „Naszemu elementarzowi”), 2) jeśli mimo to nastąpi monopolizacja rynku, po kilku latach wyjdą na jaw efekty uboczne tej „reformy” – a ministerstwo będzie musiało zgodzić się na odbudowę tego, co dzisiaj niszczy. Tyle moich przewidywań.
Pozdrawiam, TM
Program „darmowy podręcznik” byłby super, pod warunkiem, że szkoły mogłyby wybierać spośród najlepszych publikacji na rynku. Przecież istnieją już od dawna sprawdzone i dobre opracowania. Dlaczego napisano nowy podręcznik, w dodatku w absurdalnym pośpiechu, niemal „na kolanie”. Czy nie byłoby taniej korzystać z tego co już jest? Dlaczego zamiast wydawać krocie na produkowanie bubla, rząd nie dał tych pieniędzy szkołom, żeby same wybrały? Po co znów eksperymentować na dzieciach? Czyżby każdy kolejny minister edukacji MUSIAŁ coś nowego wprowadzić, żeby zaistnieć? Właśnie z tych „reform” urzędniczych wynikały ciągłe zmiany podręczników i niemożność korzystania z rynku wtórnego. Na wydawcach wiesza się psy, ale nikt nie widzi, że razem z ich upadkiem polegną drukarnie, hurtownie, księgarnie, pracę stracą autorzy, redaktorzy, korektorzy, graficy i tysiące innych. Ktoś stracił pracę, ale za to wypożyczono mu książkę wartą 5 złotych – tak to wygląda. Rzesza ludzi na bruku. Zyskają tylko ci, którzy się załapią na rządowe zamówienia, tak jak już było przy okazji mundurków szkolnych. Ten darmowy podręcznik będzie nas wszystkich bardzo drogo kosztował, a najwięcej nasze dzieci.
No właśnie, przecież rząd mógł przeznaczyć fundusze (czyli około 73 mln złotych), które wydał na przygotowanie „darmowego podręcznika”, dofinansowanie na ćwiczenia i podręczniki do języka obcego dla pierwszych klas na zakupienie profesjonalnych podręczników od wydawców (koszt podręczników i ćwiczeń wynosiłby około 75 mln złotych).
Jeden, jedynie słuszny podręcznik? Cóż, mieliśmy już chyba jedynie słuszną partię – przewodniczkę narodu i widzieliśmy, do czego prowadzi brak konkurencji. Tak więc, aby skomentować sytuację poszukujących nowoczesnych rozwiązań nauczycieli, na myśl mi się cisną słowa nieocenionego Jana Kaczmarka: „Jak wolna rączka, ale w trybach”.
Podręczniki były piękne, świetne , mądre i dążyły do coraz lepszego przygotowania dzieci i ich wychowania. Należało treść zostawić aby były nadal „mądre” służąc dzieciom. Mogły by być trochę brzydsze rezygnując z papieru kredowego ale za to dużo lżejsze. Zginął by problem ciężkich plecaków.