No i już po świętach. Jedni się pewnie zmartwili, że czas wracać do szkoły, inni może nawet ucieszyli (zwłaszcza jeśli na święta przyjechali goście i trzeba było wokół nich się nabiegać). W każdym razie już po świętach, a następne ważne, które absorbują powszechną uwagę i wymagają przygotowań, będą dopiero pod koniec roku. Fakt, będzie po drodze kilka pomniejszych świąt, ale „prawdziwe” są przecież tylko dwa – Wielkanoc i Boże Narodzenie. Prawda to czy plotę androny?
Z punktu widzenia uczniów za święto mogą być uznane wszystkie dni wolne od szkoły. Najbliższe takie dni będą już na początku maja. Następne w czerwcu. Więc całkiem nieźle. Ale w wypadku uroczystości państwowych, takich jak te pierwszo- i trzeciomajowe już na odległość czuć, że nie są to prawdziwe, naturalne i spontaniczne święta. Podobnie zresztą jest z niektórymi uroczystościami kościelnymi – Boże Ciało, mimo że ma rodowód średniowieczny, w naszej kulturze ludowej zawsze funkcjonowało obok tradycyjnych obrzędów, a nie w ich cyklu. Z drugiej strony są w kalendarzu święta jak najbardziej tradycyjne, które były ważnym etapem cyklu ludowego świętowania, a w powszechnej opinii ich doniosłość zanikła. Tak jest na przykład z Wniebowstąpieniem Najświętszej Marii Panny, czyli tradycyjnym świętem Matki Boskiej Zielnej, przypadającym 15 sierpnia – czyli w wakacje, kiedy uczniowie nie odczuwają świątecznego bonusu w postaci wolnego dnia.
Co mam na myśli, mówiąc o tradycyjnym cyklu świętowania? I dlaczego tak wybrzydzam na święta, które do niego nie należą?
Etnografowie, mówiąc o roku obrzędowym, opisują cykl świętowania obecny w kulturze ludowej, jako ciąg zdarzeń (zachowań, czynności, nakazów i zakazów) mających na celu uratowanie świata przed zagładą. Intensywność zabiegów ratujących świat wzmagała się w szczególnych momentach roku, związanych ze zjawiskami astronomicznymi, a konkretnie z okresami równonocy jesiennej i wiosennej oraz przesileń: letniego i zimowego. Wraz z tymi drażliwymi momentami, kiedy zachowanie słońca wywoływało niepokój – na przykład, gdy zaczynało go „ubywać” albo gdy dzień stawał się krótszy od nocy – ludzie inicjowali szereg konkretnych czynności, które w warstwie symbolicznej zapobiegały temu, co w każdej chwili mogło nastąpić. Słońce przecież mogło któregoś dnia nie wstać w ogóle! Dlatego od późnej jesieni, kiedy zakończyły się już prace polowe, skupiano się na zaradzeniu katastrofie. Przede wszystkim próbowano zjednać sobie przychylność zmarłych – czyli mieszkańców zaświatów. Taki cel miały obchody Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego, w których wiele było z dawnego obrzędu zaduszek (pominek, przewodów, a na wschodzie – dziadów). Zaduszki nie kończyły się razem ze Wszystkimi Świętymi. Trwały aż do świąt Bożego Narodzenia, a ich szczególnymi (zapamiętanymi zresztą do dziś) kulminacjami były na przykład katarzynki, andrzejki, mikołajki, łuca, czyli święta po części ku czci świętych patronów, a w gruncie rzeczy obrzędy wróżebne mające zapewnić powodzenie w zamążpójściu czy ożenku, a także bezpieczeństwo dla stad i obfitość przyszłorocznych zbiorów. Święta Bożego Narodzenia i następujące po nich Gody także miały symboliczny sens związany z zaduszkami (puste naczynie przy wigilijnym stole to nie zaproszenie dla przypadkowego gościa, tylko ofiara dla tych wszystkich domowików, dziadków, ubożąt i bożęt, czyli duchów opiekuńczych, w których widziano zmarłych przodków). Podobnie swawole podczas zapustów i ostatków, wieńczących czas zimowego świętowania. To także były zabiegi ratujące świat. W chwili niepewnej miały odwrócić porządek, powrócić do pierwotnego chaosu i w ten sposób zmylić złowrogie siły.
A dziś kwitujemy to jednym określeniem: okres Bożego Narodzenia. Podobnie jest z Wielkanocą. Dziś święto obchodzone na przełomie zimy i lata ma wymiar wyłącznie chrześcijański, dawniej był to czas, w którym mieszały się i dopełniały dwie tradycje – ludowa z elementami przedchrześcijańskimi i chrześcijańska właśnie.
Zaczynało się od wojny karnawału z postem. W Popielec, choć formalnie rozpoczynał się post, zapustnicy wysypywali dla żartu popiół na przypadkowych przechodniów. Zapustowe żarty trwały jeszcze dłużej, jakby trudno było uczestnikom zabaw dostosować się do stawianych rygorystycznych zakazów. Zresztą post trwający 40 dni nie był czasem jednorodnym. Na jego okres przypadało przecież pożegnanie zimy, czyli utopienie Marzanny – czynność jak najbardziej obrzędowa, bo ofiarna, a przy tym radosna i rubaszna. Zupełnie nie rubaszny, ale także wesoły, a przy tym niepozbawiony dostojeństwa i pewnej powagi był maik, czyli zwyczaj witania wiosny, który polegał na obnoszeniu przystrojonej, najczęściej sosnowej, gałęzi po wsi i śpiewaniu tradycyjnych pieśni wiosennych. Podobnych zwyczajów było dużo więcej, wiele miało charakter ogólnopolski, inne regionalny. Obok siebie funkcjonowały święta i uroczystości o charakterze kościelnym (Zwiastowanie Najświętszej Marii Panny, Niedziela Palmowa, Wielki Tydzień) i obrzędy ludowe o przedchrześcijańskiej genezie (malowanie jaj, święcone, wspomniany maik albo Śmierciucha [Marzanna], zaduszki, śmigus-dyngus i inne zabiegi magiczne związane z wodą albo zapewnieniem urodzaju). Niejednokrotnie te święta i obrzędy stapiały się ze sobą (tak jak święcone, przygotowywane dla dusz zmarłych, trafiło w zmienionej formie do koszyczka wielkanocnego), a czasem pozostawały od siebie niezależne, jak Marzanna. Albo przechodziły z tradycji do tradycji, tak jak Zielone Świątki – stary przedchrześcijański obrzęd wegetacyjny, którego celem było przepędzenie demonów wodnych, które niekoniecznie były tak życzliwe jak duszki domowiki, za to potrafiły płatać figle i robić gorsze rzeczy – porywać pasterzy, wciągać do bagna albo zsyłać udar słoneczny (to akurat robiła Południca). Tymczasem do ludowego obrzędu z czasem dołączył ksiądz z orszakiem świętych i razem z chłopami przepędzał demony, w które przecież nie wierzył. Ale robił to tak długo i konsekwentnie, że teraz mamy pod tradycyjną nazwą Zielonych Świątek kościelne Zesłanie Ducha Świętego.
Wszystkie te święta i obrzędy związane były z okresem wiosennym. Służyły zapewnieniu bezpieczeństwa ludziom i zwierzętom, przebłaganiu za pomocą ofiary sił wyższych, aby czuwały nad zbiorami. Konsekwencja i niezaniechanie żadnej z powinności obrzędowych dawały gwarancję zachowania istniejącego porządku. Dziś mamy po prostu Wielkanoc, a tylko niektóre obrzędy pozostały nam jako relikty w postaci dziecięcych zabaw. I tak niestety na nie patrzymy – jak na dziecięce zabawy. A przecież ratowały świat przed zagładą, która mogłaby nadejść, gdyby na czas nie przebłagano słońca, aby jeszcze raz wygrało z ciemnością.
Szkoda, że tak mało wiedzy o naszej tradycji dociera do dzieci i młodzieży. Przecież to ważny aspekt naszej tożsamości. Moim zdaniem ważniejszy niż niejedna bitwa, rokosz i pałacowy przewrót, które gdy się odbywały, miały mizerny wpływ na życie większości naszych przodków.
Nie ma szans na to, żeby odżył nam rok obrzędowy w tradycyjnym wydaniu. Nie ma też takich potrzeb. Żyjemy według innego paradygmatu, inaczej interpretujemy zjawiska astronomiczne i zależności przyrodnicze. A bez wiary w skuteczność i moc obrzędów ich sens byłby zerowy.
A jednak potrzeba świętowania nie zanikła – została tylko uwolniona od tradycyjnych nakazów. Choć przy tej okazji została naruszona jeszcze jedna ważna cecha świętowania – uwolnienie egzystencji od jednorodnego monotonnego trwania. Bez świąt zamykających się w jakimś określonym cyklu gubimy umiejętność odróżniania czasu święta od zwykłej codzienności. Jakoś nie wydaje mi się, żeby nowe święta mogły to zrekompensować. A wystarczy spojrzeć do pierwszego lepszego kalendarza, żeby zobaczyć, że świąt nie ubyło, a wręcz jest ich więcej. Tylko jak niby obchodzić Dzień Szewca przypadający na 26 listopada?
Ryszard Bieńkowski