Od wprowadzenia reformy systemu oświaty minął już jakiś czas. Zwykle przyzwyczajamy się do każdej zmiany i wpadamy w tryby zwykłej pracy. Jednak nie tym razem. Teraz, po okresie ciszy i testowania, wrzenie zaczyna się na nowo.
Zbliża się czas rekrutacji i rodzice zaczynają pytać, jak to będzie za rok. Do szkół średnich pójdą wtedy dwa roczniki – ostatnia klasa gimnazjum i po raz pierwszy – ósmoklasiści. Włodarze miast i gmin zarządzający szkołami już zaczynają myśleć, jak upchnąć wszystkich w nowe ramy.
Słowo „upchnąć” zastosowałam tu celowo. W przyszłym roku nie będzie łatwo. Będzie upychanie, gdzie się da i w niewiarygodnie licznych klasach. Pewnie system jakoś wchłonie podwójną liczbę uczniów, ale co to dla nich oznacza?
Przypomnę tylko, że niektóre dzieci – te, które poszły do szkoły jako sześciolatki, teraz po kolejnej reformie znów będą musiały o rok wcześniej zmienić szkołę. Może dzieci w szkołach miejskich, które dalej będą mieszkały w swoich domach, z rodzicami, nie za bardzo to odczują. Ale czy ktoś pomyślał o tych dzieciach, które mieszkają w mniejszych ośrodkach i żeby móc uczyć się w wymarzonym dobrym liceum czy technikum muszą pójść do internatu, bursy czy na stancję? Te dwa stracone lata to przecież ogrom czasu w rozwoju młodego człowieka. Czym innym jest wysłanie w świat 16-latka, a czym innym 14-latka? Dlaczego fundacja państwa Elbanowskich nie zawalczyła o te dzieci? Dlaczego pani minister nie pomyślała o tym problemie? Problem dotyczy dwóch, trzech roczników, w których na skutek politycznych decyzji do szkoły mogły pójść sześciolatki. Kolejny rząd, kolejna reforma. Nikt nie myśli o dobru dzieci. Ważne, że można odhaczyć wprowadzenie zmian. Ile jeszcze tych zmian wytrzymają uczniowie, nauczyciele i rodzice?
Rozmawiam z rodzicami uczniów z tych roczników. Frustrację wyczuwa się od nich na kilometr. Jako doświadczony pedagog nie mam już złudzeń – jeszcze żadna reforma nie wprowadziła takiego chaosu i zamieszania. Żadna nie była tak bezduszna, nielicząca się z dobrem ucznia, a nastawiona tylko na to, żeby zrobić na przekór temu, co było, w pośpiechu, byle jak, bez przemyślenia.
Ledwo zipiący z przepracowania 7-klasiści, gimnazjaliści, o których świat zapomina, to są prawdziwe twarze tej reformy. Z różnych stron słyszę o rotacji nauczycieli uciekających z wygaszanych gimnazjów w poszukiwaniu stałej pracy. Czy kolejny matematyk może dobrze przygotować dzieci do egzaminów? Nie wspomnę już nawet o budowaniu jakiejkolwiek atmosfery w szkole. To kolejne straty.
Co bardziej zapobiegliwi rodzice uczniów drugich klas gimnazjum i siódmych podstawówki już dziś przeglądają zasady rekrutacji do wymarzonych szkół. I już dziś, prawie półtora roku przed podjęciem decyzji, żyją w strachu o swoje dziecko i w niepewności, czy jako rodzina podołają nowym wyznaniom. Środowisko dzieci wiejskich i tych z małych miasteczek znów jest na straconej pozycji. Zapóźnienie edukacyjne, które trochę odrobiło gimnazjum, znów się zacznie. W moim środowisku wyraźnie widać tę stratę w wypadku uczniów z tzw. trudnych środowisk. Ci, nie ukrywam, z bogatszych rodzin, zazwyczaj mają środki na to, by zobaczyć kawałek świata. Ci „trudniejsi”, których rodzice dla edukacji nie robią nic lub bardzo mało, będą cały rok stratni. To właśnie szkoła, której już nie będzie, próbowała dać im dostęp do kultury i rozbudzała ciekawość świata. Jednak już tak nie będzie. Strata mentalna stąd wynikająca będzie nie do odrobienia.
Na nic moje narzekanie – pani minister ogłosiła właśnie, że kumulacji roczników nie będzie. Zatem jestem spokojna.
Joanna Hulanicka
Proszę mi wyjaśnić, skąd miałyby się wziąć „niewiarygodnie liczne klasy”, skoro uczniowie po gimnazjum i po ósmej klasie będą chodzić do RÓŻNYCH klas?
A stąd, że dla każdego rocznika będzie mniej klas. Jeżeli teraz w liceum są 4 klasy, to w przyszłym roku nie będzie ich 8. A dzieci będzie podwójnie. Tak po prostu.