Od razu powiem, że bardzo dobrze wspominam swoje własne studia. Długo by opowiadać, co mi się w nich podobało. Były po prostu wspaniałe. Zresztą dlaczego tak bez entuzjazmu – powinienem to wyskandować: wspa-nia-łe! I nie dlatego, że byłem młody, a w pewnym wieku dawne czasy zaczynają się wydawać bajkowo cudowne. Mam na myśli zupełnie inne powody. Po pierwsze – spotkałem wielu wspaniałych wykładowców (byli też tacy, o których lepiej nie wspominać, więc tego wątku nie będę kontynuować), a po drugie – doświadczyłem tam wolności. Takiej, która młodym potrzebna jest do życia jak tlen.
Wolność studiowania na polonistyce w Toruniu polegała między innymi na swobodzie wyboru grup, do których można się było (poza kilkoma obowiązkowymi wykładami) dowolnie zapisywać. I co się z tym wiąże – na swobodzie wyboru prowadzącego je naukowca. Oczywiście niektórzy byli bardziej oblegani, inni mniej, czasem więc trzeba było się bardziej postarać, żeby się do upragnionego profesora albo innego wybrańca dostać. Jakoś się to jednak z reguły udawało.
Co więcej, wolność dotyczyła też wyboru pór studiowania. Skowronki mogły wybierać zajęcia odbywające się bladym studenckim świtem, czyli już o ósmej. Natomiast sówki zgodnie ze swoją naturą mogły dla siebie wyszukać zajęcia rozpoczynające się dopiero po stołówkowym obiedzie (zwykle zupa, a na drugie purée, wątróbka z cebulką, buraczki z kminkiem i kompocik). Zdaję sobie sprawę, że nie na wszystkich kierunkach ta swoboda była aż tak wielka. Moja żona, studiująca w tym samym czasie na tym samym uniwersytecie, ale inne kierunki, aż tak dobrze nie miała. Ale tam również była pewna swoboda wyboru, a więc i wolność.
Jednak było to bardzo dawno temu, w latach 90., czyli w czasach sprzed kilku reform szkolnictwa wyższego – z całą pewnością niezbędnych, przynajmniej zdaniem wprowadzających je polityków. No i na innym uniwersytecie niż ten, który wybrała moja córka. I tu przechodzę do rzeczy.
W czasie największego przeładowania nauką w liceum, kiedy uczenie się biologii i chemii w zakresie rozszerzonym (realizowanych w dwa lata w nieludzkim tempie) doprowadziło moją córkę do stanu całkowitego zniechęcenia („nie zdaję matury”, „nie idę na żadne studia”, „wyjeżdżam do Stanów”), roztoczyłem przed nią wizję wolności, która ją czeka po tej orce. Wolności na uniwersytecie, kiedy skończy się realizowanie od „a” do „z” podręczników szkolnych, a zacznie wchodzenie w głąb bardzo ciekawych zagadnień, które do pewnego stopnia sama sobie będzie wybierać.
Oczywiście nie wierzyła mi tak do końca, ale jak ta kropla, która drąży skałę, moje gadanie przyniosło jakiś chwilowy skutek i córka jednak przystąpiła do matury, nie wyjechała do Stanów i złożyła papiery (jestem jednak człowiekiem starej daty – złożyła aplikację) na studia. Mogła nawet dość swobodnie wybrać kierunek, bo wszędzie, gdzie złożyła te papiery-nie-papiery, znalazła się na liście przyjętych.
Nie będę pisał, co wybrała, bo nie o to chodzi. Rzecz w tym, że nic z wizji, którą przed nią roztaczałem, się nie spełniło.
Wolność z moich wspomnień na uczelni mojej córki nie istnieje. Nie ma żadnej możliwości wyboru zajęć i prowadzących te zajęcia. Na wszystkie wykłady, ćwiczenia, konwersatoria, lektoraty, wuefy została zapisana z przydziału i bez możliwości zmiany (bo po co miałby student, w dodatku pierwszoroczny, komplikować ustalony przydział!). Zajęcia niemal każdego dnia zaczynają się jak dla skowronków, czyli o godzinie 8. Za to kończą jak dla sów, czyli około 18.
Bywa, że wypełniony jest tak cały dzień (od godziny 8 do 18 z jedną 15-minutową przerwą, podczas której trzeba się przemieścić na inny wydział; a przerw między zajęciami odbywającymi się w tym samym budynku tego dnia nie ma wcale!). Bywają też dla odmiany luźniejsze dni. Zajęcia co prawda zaczynają się też o godzinie 8, a kończą o 18, ale między nimi są okienka. Na przykład 5-godzinne!
Takiej wolności, jaką ja pamiętam ze swoich studiów, na kierunku wybranym przez moją córkę nie ma. I nie chodzi tylko o to, że nie dano jej alternatywy przy wyborze godziny zajęć i prowadzących je naukowców. W końcu to pierwszy rok, więc z założenia selektywny. Nie chodzi też nawet o sam (idiotyczny i narzucony) plan wypełniający cały dzień bez poszanowania jakiejkolwiek higieny nauki (może przydałaby się jakaś Państwowa Inspekcja Nauki, na wzór Państwowej Inspekcji Pracy – swoją drogą miałaby co robić na wszystkich szczeblach edukacji).
Chodzi o brak wyobraźni tych, którzy tak to zorganizowali. Wolność ma też praktyczny wymiar. Bo jakie taka organizacja studiów ma konsekwencje dla życia studenta? A na przykład takie, że nie może on mieć psa! Dlaczego? Przecież regulamin nie zakazuje. Ale żaden pies nie wytrzyma dziesięciu (a z dojazdem dwunastu) godzin bez wyjścia na siku!
Ja bym tej wolności dawał studentom więcej, a nie ją ograniczał.
Ryszard Bieńkowski
(Artykuł sponsorowany przez psa, co się wabi Darwin)