Ameryki drugi raz odkryć się nie da, ale o jej istnieniu czasem trzeba sobie przypomnieć. Dziś będzie o dwóch ważnych filarach nowoczesnej szkoły, podobnych w swej oczywistości do wspomnianej Ameryki.
Zawód nauczyciela miesza życie zawodowe z prywatnym jak mało który. Nie jestem w tej kwestii wyjątkiem. Uruchamia się we mnie myślenie, że to co ważne w domu rodzinnym, w najbliższym otoczeniu, w grupie nieformalnej, istotne jest też w procesie nauczania. Ostatnio uczestniczyłam w debacie na temat dziedzictwa kulturowego terenu, na którym mieszkam. Jestem trzecim pokoleniem powojennym zamieszkującym tereny Żuław i Mierzei Wiślanej (drugim urodzonym na tych ziemiach). Moi dziadkowie byli pierwszymi osadnikami. Do podjęcia tego tematu dojrzałam późno, ale dziadkowie zdążyli mi jeszcze coś przekazać. Pokolenie rodziców zajęło się raczej dorabianiem, a i czasy słusznie minione nie służyły myśleniu o dziedzictwie kulturowym regionu, w którym każdy pochodził z innych stron. Moje pokolenie myśli już nieco inaczej. Staramy się podejmować dyskusje i działania związane z przeszłością naszej małej ojczyzny. Nie jest łatwo, bo i dziedzictwo rozdrobnione. A każdy chce to, co tu zastał, naznaczyć tym, z czym przyjechali jego przodkowie i co było kultywowane w jego domu rodzinnym. To zarówno wada, jak i zaleta. Brak zakorzenienia, ale i różnorodność obyczajów i tradycji.
W tym momencie warto wrócić do szkoły. Dzieci, które uczę, czyli czwarte pokolenie powojenne, nie znają tradycji swojej ziemi. W tej kwestii bardzo zawodzi szkoła.
Jeździmy daleko, zwiedzamy odległe miejscowości, rozmawiamy o historii Polski, a zupełnie pomijamy miejsce i historię lokalną. Nie wiem, czy podobnie jest w regionach, gdzie zakorzenienie w tradycji trwa od wielu pokoleń, ale na naszym specyficznym terenie jest tak na pewno. Sama uderzam się w piersi, bo w tym zakresie robię za mało.
O ile jeszcze historia, zwłaszcza ta wojenna, z racji patrona szkoły (Szkoła Podstawowa im. Pamięci Ofiar Stutthofu), jest uczniom przybliżana, to cała reszta traktowana jest po macoszemu. A mamy do czego się odwołać – przytoczę choćby ślady menonickie, domy podcieniowe, zabytki architektury wodnej. Brakuje pomysłu, jak sprzedać temat uczniom, co w dalszej perspektywie mogłoby się wiązać z uatrakcyjnieniem oferty regionu i bardziej dostatnim życiem miejscowej społeczności. Takiego myślenia i działania brakuje w szkole, a myślę, że powinno stać się podstawą jej funkcjonowania. Świadomość dziedzictwa kulturowego połączona z utożsamieniem się nauczyciela ze szkołą byłaby dla edukacji uzdrawiająca. Niestety, trudno o taki stan przy powstałej w wyniku reformy kategorii nauczyciela wędrującego, który tak naprawdę zżyty jest chyba tylko z własnym środkiem transportu i oddzielnymi torbami i kalendarzami do każdej placówki (osobiście znam takiego, który ogarnia cztery torby i kalendarze, co czyni go powoli wrakiem pedagoga). Widzę, że warto uświadamiać uczniów, że znajomość historii, architektury i walorów przyrodniczych regionu można powiązać z przyszłym zawodem. Zamiłowanie do małej ojczyzny można przekuć na pasję, a pasję – na życie zawodowe. Takiego myślenia u uczniów nigdy jeszcze nie zaobserwowałam.
O drugim filarze krótko – to zaangażowanie uczniów w życie społeczne, w wolontariat. Od kilku lat sama daję dobry przykład, udzielając się w Szlachetnej Paczce czy lokalnych akcjach ekologicznych. Daję świadectwo, ale często jeszcze słyszę od uczniów – a po co to pani? Co pani z tego ma?
Dopóki uczniowie nie zrozumieją istoty odpowiedzi na te pytania, nie ruszymy z budową świadomego społeczeństwa.
Takie mam refleksje, kiedy myślę o nowym obliczu szkoły. Coś się w niej musi zmienić, bo inaczej po prostu dłużej się nie da. Marazm, który obecnie panuje, na dłuższą metę jest przecież nie do zaakceptowania. Przynajmniej przeze mnie. A jako że lubię swoje myśli przekuwać w czyny, biorę się do roboty.
Takie to dwie strony ponownego odkrywania Ameryki.
Joanna Hulanicka