Moje starsze dziecko w wieku wczesnonastoletnim niezwykle trudno zagonić wieczorem do łóżka, a jeszcze trudniej rano z tego łóżka wyciągnąć. Tutaj nie ma skutecznych metod, które gwarantowałyby sukces. Trzeba się zdawać na karkołomne improwizacje (np. „nie dostaniesz kieszonkowego”, „zabiorę ci komputer” lub „nie pójdziemy w sobotę do kina”), ale te komunikaty perswazyjne są zwykle mało skuteczne. Wieczorem lub późną nocą Antek jest tak ożywiony, że niewiele do niego dociera, a zwłaszcza ględzenie ojca, rano z kolei wyjście z fazy głębokiego snu zaraz po obudzeniu zajmuje mu dobry kwadrans. Albo i dłużej. Więc to co mówię i tak nie ma najmniejszego znaczenia.
Czy Antek robi to specjalnie? Czy nie mógłby się nieco ogarnąć? Na przykład kłaść się spać wcześniej i dzięki temu z większą dozą energii wstawać rano do szkoły? Problem w tym, że… nie mógłby. Bo to nie jest zależne od niego!
Małe dzieci (o czym doskonale wiedzą niewyspani rodzice) zwykle rozbudzają się już wcześnie rano, ale od 11 roku życia następuje stopniowe przesuwanie się fazy snu w kierunku wieczornym. Nastolatkowie coraz później chodzą spać, ponieważ wcześniej nie czują senności. A że nie mogą przesunąć pory wstawania, cierpią na stan chronicznego niewyspania. Osoby w wieku dojrzewania potrzebują 9–10 godzin snu na dobę, ale niewiele z nich jest w stanie tę normę wyrobić.
Specjaliści od chronobiologii, czyli dziedziny zajmującej się biologicznymi mechanizmami rytmu dobowego, od dawna przekonują, że lekcje w szkołach zaczynają się zbyt wcześnie. Poranne wstawanie oznacza dla uczniów godzinę lub nawet dwie godziny snu mniej.
W 2016 roku władze oświatowe w Seattle przeprowadziły eksperyment, który miał wykazać, czy późniejsze rozpoczynanie zajęć w szkołach może mieć m.in. wpływ na wyniki uczniów w nauce. Przez rok w tamtejszych szkołach rozpoczynano lekcje o prawie godzinę później niż zazwyczaj, czyli nie o 7:50, ale o 8:45. Dzieciom biorącym udział w badaniu zamontowano na nadgarstkach czujniki, które przez dwa tygodnie monitorowały ich dobowy rytm snu. To, czy ta późniejsza godzina rozpoczynania zajęć miała wpływ na wyniki, zbadano dopiero po roku. I co się okazało?
Przesunięcie rozpoczęcia lekcji wydłużyło średni czas snu nastolatków o 34 minuty, z niecałych siedmiu do prawie siedmiu i pół godziny. Niby niewiele, ale jednak to pół godziny zbliżyło nastolatków do normy 8 godzin snu na dobę. Wyniki w nauce również się poprawiły. Co prawda średnio jedynie o 4,5%, ale w wypadku najsłabszych uczniów mogło to zaważyć o promocji do następnej klasy. Dane może nie zachwycają, ale jednak poprawa była widoczna.
Antek dwa razy w tygodniu zaczyna lekcje o 7.10. I nie są to bynajmniej zajęcia z przedmiotów mało istotnych. Raz ma o tej godzinie chemię, drugi raz – język angielski. Jeśli uda mu się na te lekcje punktualnie dojechać (choć dojazd z domu do szkoły zajmuje mu zaledwie 10 minut, to i tak nie jest to łatwe), to pewnie nie zawsze jest w stanie się zorientować, na którą lekcję dojechał. I nie ma tu znaczenia, że pani na chemii nie mówi po angielsku, a pani od angielskiego nie roztkliwia się nad budową cząsteczki wodoru. Antek, choć pozornie wygląda na obudzonego, o tej godzinie po prostu jeszcze śpi. Podobnie pewnie jak większość jego nastoletnich koleżanek i kolegów z klasy. Oczywiście wiem, że te lekcje o 7.10 to nie jest radosny wymysł dyrekcji, ale konieczność wynikająca z przeładowania szkół średnich podwójnym rocznikiem uczniów. Nauczyciele nie chcą pracować do godziny 20.00 i trudno im się dziwić. Nie zmienia to jednak faktu, że lekcje, które zaczynają się o 7.10, to w dużym stopniu marnowanie wysiłku i nauczycieli, i uczniów.
Antek nigdy nie wykazywał jakichś wyraźnych predylekcji w kierunku chemii, ale angielskiego jednak trochę szkoda. W sumie tej chemii też.
Paweł Mazur