Koronawirus i związane z nim zmiany życiowe to coś nowego, nieznanego, co budzi w nas różne uczucia i zmusza do podejmowania niestandardowych działań. Jednym z nich było przejście na nauczanie online. A cóż się kryje pod tym hasłem, powszechnie przecież znanym?
Pierwszy mój wniosek jest taki, że nauczyciele okazali się świetnie do takiego nauczania przygotowani. Prawie każdy ma już za sobą jakieś doświadczenia z nauczaniem na odległość. Moja szkoła zareagowała niemal natychmiast po ogłoszeniu zawieszenia pracy. Rząd decyzję podjął w środę, a już w piątek mieliśmy gotową platformę dla uczniów, która została podpięta pod stronę szkoły.
Druga sprawa – natychmiast po przeorganizowaniu systemu pracy Facebook zasypał nas propozycjami przeróżnych szkoleń na temat tego, jak uczyć zdalnie. I dobrze. Od przybytku głowa nie boli. Można przebierać do woli i czegoś nowego się nauczyć.
W kwestii przeniesienia szkoły poza jej mury okazaliśmy się – my nauczyciele – szybsi niż MEN. Dobrze to o nas świadczy. Chociaż coś po deformie okazało się dobre.
Ale…
Kiedy jako wychowawczyni przeglądałam, co moja klasa ma „ogarnąć” w czasie koronaferii, natychmiast zauważyłam, że zaczynamy przesadzać. Na dwa tygodnie uczniowie dostali mnóstwo materiału do utrwalenia. Pojawiły się też łatwe tematy do samodzielnego opanowania. Czy jednak uczeń temu podoła? Wątpię. Tradycyjna szkoła zdejmuje z niego obowiązek myślenia o tym, jak zorganizować sobie naukę. Jest plan lekcji, trzeba przyjść do szkoły i… pouczyć się, przetrwać, obić sobie o coś uszy, może czasem się czymś zafascynować. W domu, przy nauczaniu na odległość, uczeń musi sobie sam zorganizować proces nauczania. Na poziomie liceum jest to już pewnie możliwe, w szkole podstawowej – na pewno nie. Młodsi uczniowie tego po prostu nie potrafią. Obowiązek ten spadnie więc na rodziców. Jeśli są w domu i znają zawiłości przeróżnych platform do nauczania – jakoś to pewnie pójdzie. Niestety, nie wszyscy rodzice to potrafią. Ponadto, jeśli pracują i mają po swojej pracy ogarniać jeszcze nauczanie kilkorga dzieci, to nie jest to zadanie wykonalne. Wręcz grozi konfliktami rodzinnymi.
Inną sprawą jest sprzęt. Czy każde dziecko w wieloosobowej rodzinie ma swój komputer, żeby móc swobodnie, w dogodnym dla siebie (a w przypadku transmisji na żywo i dla nauczyciela) czasie przerobić materiał? I czy wszyscy nauczyciele mają dostęp do takiego sprzętu? Mam na myśli sprzęt służbowy, bo prywatny, jak sama nazwa wskazuje, jest prywatny i nie musi spełniać wszystkich wymogów bezpieczeństwa (np. związanych z RODO).
Zachwyt nad nauczaniem online nieco mi ostygł, kiedy uświadomiłam sobie jeszcze jedną rzecz, a mianowicie to, że każdy nauczyciel może znać inną platformę do nauczania. I co wtedy? Uczeń ma znać wszystkie, do wszystkich się logować i w każdej swobodnie się poruszać? Trudna sprawa. Właściwie niewykonalna.
Zatem naszą gotowość online trzeba najpierw omówić w szkole, wspólnie podjąć decyzje, nauczyć uczniów korzystania z platform edukacyjnych. A potem można już pracować i odnosić sukcesy.
Trzeba też pamiętać, że nauczanie online nie wykształci tzw. kompetencji miękkich. Zatem powinno być ono dodatkiem do tradycyjnej nauki w klasie czy alternatywą na trudne czasy.
Sytuacja z epidemią zaskoczyła nas wszystkich. Działamy trochę po omacku, zawsze jednak w dobrej wierze.
W tym trudnym, nerwowym czasie nie zapominajmy o uczniu, który jest zagubiony jeszcze bardziej niż my – dorośli.
Joanna Hulanicka