Dzwonił do Państwa minister z gratulacjami? Albo chociaż kurator? A może przynajmniej zorganizowano publiczne bicie braw, żeby podziękować nauczycielom za uratowanie systemu edukacji?
Tak się zastanawiam, co by było gdyby. Gdyby na przykład nastąpiło odgórne zamknięcie komunikacji miejskiej – czy kierowcy autobusów stawiliby się w pracy ze swoimi prywatnymi samochodami, żeby przewozić ludzi? A gdyby zamknięto kopalnie – czy górnicy poszliby ze swoimi wiertarkami zakupionymi w marketach budowlanych na potrzeby domowych remontów, żeby kopać biedaszyby, bo przecież węgla nie może zabraknąć? A gdyby urzędnikom powiedziano, że mają zdalnie załatwiać sprawy petentów z domu – czy zabraliby ze sobą pod pachą stos segregatorów i zrobili ze swojej domowej kuchni biuro i w nim od zera tworzyli procedury takiego zdalnego załatwiania spraw obywateli?
Wiem, wiem, głupie, wydumane porównania. Oczywiście że głupie, nawet bardzo, zwłaszcza to z górnikami.
Ale nauczyciele z chwilą zamknięcia z dnia na dzień ich miejsc pracy jednak znaleźli się w podobnie absurdalnej sytuacji – tyle że nie hipotetycznej, a faktycznej. I nikt nie widzi w tym nic absurdalnego, że z domowego komputera wcale nie najnowszej generacji, zresztą często współdzielonego z rodzonym dzieckiem lub małżonkiem, trzeba było poprowadzić zdalne lekcje (i realizować podstawę programową, o czym zapobiegliwie przypominało ministerstwo).
A teraz, gdy się to już odbyło, nikt nawet nie pomyśli o tym, że nauczyciele zrobili coś ponadprzeciętnego (często wymagało to zastąpienia komputera nie najnowszej generacji nowym, zakupionym za mniej więcej wysokość całej miesięcznej pensji). Sami (to znaczy z dyrektorami, ale to też przecież nauczyciele) tak przeorganizowali system, że nauka mogła być kontynuowana w czasie, gdy władze zamknęły szkoły.
Pielęgniarkom, ratownikom, lekarzom klaskano. Co prawda jedni klaskali, a inni szykanowali ich za to, gdzie pracują, a jeszcze inni obcinali im pensje albo wlepiali im kary administracyjne za niestawienie się w pracy, w której nie mogli się stawić. Ale jednak do publicznej świadomości przedarł się przekaz o tym, że szanuje się ich pracę i że społeczeństwo winne im jest podziękowania.
Takich publicznych podziękowań dla nauczycieli ani próby stworzenia wokół nich atmosfery życzliwości, że oto spełniają społeczną misję, nie było. Sporo natomiast czasu i miejsca w mediach poświęcono rodzicom, którzy zostali zmuszeni do pomocy swoim dzieciom w nauce. Zamknięci w domach zauważyli, że ich dzieci mają dużo pracy. Że w czasie lekcji wykonują jakąś pracę, która nie jest banalna i łatwa, ale stanowi dla nich jakiś trud. No i dla samych rodziców nagle też!
Więc jak to? To jest takie trudne i pracochłonne? A czasem, nawet mimo włożonej pracy, bywa nadal niezrozumiałe? To nauczyciele jednak nie mają takiego lejka, którym wlewają uczniom wiedzę do głowy? Potem tylko koreczkiem zatykają dziurkę, żeby wiedza nie wyleciała z tej głowy przynajmniej do egzaminu? To trzeba aż… fałdów przysiadywać?
A tak – w szkole trzeba się uczyć. Bez tego żaden nauczyciel niczego nie nauczy. Ani stacjonarnie, ani zdalnie. Zwłaszcza zdalnie, kiedy ma bardzo ograniczone możliwości patrzenia, czy uczeń nie buja się na krześle ze wzrokiem wpatrzonym w sufit.
Rodzice zauważyli, jaki jest ogrom materiału, którego ich dzieci muszą się nauczyć. To znaczy widzieli to już wcześniej, bo uczniom przecież zadawano prace domowe, których zawsze było za dużo („dlaczego oni tego nie robią w szkole?”). Ale teraz zobaczyli, jak dużo ich dzieci robią w szkole. I jakie z tego wyciągnęli wnioski? Pewnie różne, może część rodziców potrafiła to dostrzec i docenić. Ale znowu do obiegu publicznego najmocniej przebił się głos oburzenia, jak to wielkiego zaangażowania wymagało od rodziców zdalne nauczanie ich dzieci.
Wcale nie twierdzę, że tak nie było. Wymagało zaangażowania. Co najwyżej dodam tylko, że czasem tę pomoc można było usłyszeć z offu: „powiedz, że 16” wyszeptane przez troskliwą mamę po pytaniu, ile to będzie 4 razy 4.
A co zauważyły władze? W czym pomogły instytucje odpowiedzialne za organizację systemu oświaty? Jakie wsparcie od tych instytucji otrzymali nauczyciele? Jakie narzędzia do zdalnej edukacji trafiły w ich ręce? Jakie szkolenia i porady im zaproponowano?
Żeby odpowiedzieć na te pytania, trzeba by długo milczeć. Gdyby nie samoorganizacja nauczycieli dzielących się doświadczeniami w gronie kolegów i koleżanek ze szkoły i na różnego rodzaju forach, marnie by to wyglądało. I to właśnie ta wzajemna pomoc – porady, wymiana pomysłów i doświadczeń, polecanie sobie rozwiązań, uczenie jedni drugich wykorzystywania wszystkich nieoczywistych funkcji platform i komunikatorów, na których organizowano zdalne lekcje, dzielenie się materiałami – uratowały nasz system edukacji.
Przy okazji warto zauważyć (choć zaznaczam, że jestem o sto lat świetlnych od polityki), że pokazuje to wyższość samorządności i samoorganizacji nad władzą z centrali. Czego wszystkim życzę.
A przy okazji, chociaż nie mam do tego żadnego tytułu (nawet dziecko mam już wyrośnięte z wieku szkolnego) – bardzo, bardzo wszystkim nauczycielom dziękuję. Doceniam Waszą pracę i ją szanuję. Zwłaszcza w minionych (oby się już nie powtórzyły) trzech miesiącach!
Ryszard Bieńkowski