Muszę przyznać (bez satysfakcji i z dość dużym żalem), że w szkole średniej nauczyłem się w sumie niewiele. I winą za to nie obarczam wyłącznie siebie i swojego lenistwa. Moi profesorowie nie chcieli, a może i nie potrafili zainteresować uczniów nauczanymi przez siebie dziedzinami, nie do końca też byli wobec siebie i nas uczciwi. Ale ciszej nad tą trumną, było, minęło, nie ma sensu teraz tych ran niepotrzebnie rozdrapywać. Na szczęście w czasach, kiedy uczęszczałem do liceum, czyli w drugiej połowie lat 80., były fantastyczne… media publiczne.
Bynajmniej nie jestem piewcą komunistycznej propagandy. Dziennika telewizyjnego w tym czasie raczej nie oglądałem. Czasami, tak dla zabawy i wzmożenia antykomunistycznego nastroju, rzuciłem może okiem na którąś z kuriozalnych konferencji prasowych Jerzego Urbana. Ale poza dziennikiem i Urbanem było przecież mnóstwo programów, zarówno radiowych, jak i telewizyjnych, które mogły młodego człowieka edukacyjnie wywindować na wyższy poziom. Stanisław Tym często powtarzał, że miał w życiu dwa uniwersytety: Studencki Teatr Satyryków i Jerzego Dobrowolskiego. Ja tych uniwersytetów mógłbym wymienić znacznie więcej.
To zacznijmy może od muzyki.
W poniedziałkowy poranek w mojej klasie dały się słyszeć takie oto zdawkowe rozmowy:
– Słuchałeś?
– Jasne!
– I jak?
– Świetne!
Nie trzeba było nikogo pytać, czego słuchał i gdzie, bo przecież wiadomo było, że w niedzielę w Programie 2 Polskiego Radia emitowany jest „Wieczór płytowy”, prowadzony (nie zawsze, ale dość często) przez Tomka Beksińskiego. Wiadomo też było, że w tym czasie nie słucha się niczego innego. W poniedziałkowy wieczór Beksiński prowadził w tym samym programie audycję „Romantycy muzyki rockowej”, chyba jeszcze bardziej przeze mnie wyczekiwaną. Można było posłuchać (i oczywiście nagrać na z trudem zdobyte kasety magnetofonowe) płyty takich zespołów, jak Duran Duran, OMD, Talk Talk czy Ultravox.
Edukacji muzycznej dopełniała oczywiście radiowa „Trójka” z jej listą przebojów prowadzoną przez Marka Niedźwieckiego i ambitną muzyką emitowaną w audycjach popołudniowych. Listy słuchałem już co sobotę od późnej podstawówki, co miało pewnie wpływ na ukształtowanie się mojego muzycznego gustu. Prymitywnego umpa umpa na liście się nie uświadczyło.
To Melpomena. Oczywiście trzeba tu koniecznie wymienić poniedziałkowy i cotygodniowy Teatr Telewizji, którego obejrzenie było niepisanym obowiązkiem każdego ówczesnego licealisty, nawet wówczas, kiedy polonistka z tego nie odpytywała. W telewizji można było trafić na rzeczy fantastyczne. Do tej pory w pamięci zachowały mi się „Do piachu” Stanisław Różewicza w reż. Kazimierza Kutza, „Ostatnia taśma” Samuela Becketta w reż. Antoniego Libery, „Trans-Atlantyk” Witolda Gombrowicza w reż. Mikołaja Grabowskiego czy świetne „Przedstawienie Hamleta we wsi Głucha Dolna” Ivo Brešana w reż. Olgi Lipińskiej.
Ale teatr można było obejrzeć także na innych programach (a gwoli ścisłości na innym programie, bo były tylko dwa). Do dziś pamiętam „Wesele” Wyspiańskiego grane na żywo przez studentów Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Spektakl reżyserował Adam Hanuszkiewicz. Pewnie dzisiaj kręciłbym na to nosem, ale wówczas to było jak objawienie! Siedziałem przed ekranem telewizora jak oniemiały. Oczywiście gadało się o tym na drugi dzień w szkole.
Teraz dla odmiany kabaret. W telewizji były oczywiście „Kabaret Starszych Panów” i „Kabarecik” Olgi Lipińskiej, ale fantastyczne rzeczy działy się na tym polu w radiu. Oczywiście znów trzeba tu wymienić ukochaną „Trójkę”, która pewnie ukształtowała poczucie humoru wielu pokoleń Polaków. „Powtórka z rozrywki” i „60 minut na godzinę” to były żelazne punkty codziennego programu („60 minut na godzinę” słuchało się w czasie rodzinnego, niedzielnego śniadania). Dla mnie boginią była oczywiście Maria Czubaszek, którą miałem okazję poznać osobiście wiele lat później. Jej poczucie humoru było jak wzorzec metra w Sèvres. Uwielbiałem jej audycje, żeby wymienić tylko Z wizytą u Kazia, Serwus, jestem nerwus czy Dym z papierosa. Dzięki pani Marii nie śmieję się pewnie teraz z byle czego i nie chodzę do wielkich amfiteatrów, aby rechotać ze współczesnych produktów kabaretopodobnych. To do mnie po prostu nie trafia.
W latach 80. nie było w telewizji audycji poświęconej książkom (przynajmniej ja takiej nie pamiętam). Pojawiła się dopiero w kolejnej dekadzie. Program „Dobre książki”, w którym o ciekawych nowościach wydawniczych dyskutowali (czasem zawzięcie) Kazimiera Szczuka, Witold Bereś i Tomasz Łubieński, emitowany był o różnych porach dnia i nocy (choć raczej nocy), ale przy dużej dozie czujności można było na niego trafić (w drugim programie TVP). Program był prowadzony niespiesznie (trwał całe pół godziny!), a kończył go filmowy felieton poświęcony jakiemuś ciekawemu twórcy. Oglądając ten program, niewątpliwie można było pogłębić swoją wiedzę w dziedzinie literatury. Ale niestety po jakimś czasie zdjęto go z anteny. Czasy były już nowe, kapitalistyczne i rynkowe, a oglądalność programu – pewnie niewielka (ilu Polaków czyta, nie trzeba chyba przypominać). Ale może czytelnictwo się w Polsce nie rozwija, bo takich programów nie ma?
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Czasy się zmieniły, nie ma cenzury, wszystko jest dostępne i na wyciągnięcie ręki. Można oglądać, co się chce, czytać, co się komu żywnie podoba, i słuchać tego, co tam komu w duszy gra. Dostęp do dóbr kultury jest niemal nieograniczony. Tylko jak się w tym świecie poruszać bez mądrych przewodników? I gdzie ich szukać? Moje dzieci w każdej wolnej chwili wlepiają wzrok w ekrany komórek i komputerów. I odnoszę wrażenie, że niewiele są w stanie znaleźć w tym świecie nieograniczonych możliwości. Co najwyżej jakiś zabawny filmik, śmieszny mem lub komputerową gierkę…
Paweł Mazur