Tegoroczny egzamin maturalny z języka polskiego nie przysporzył raczej uczniom trudności.
– Łatwy, niepotrzebnie się stresowałem.
– To było proste. Jeśli pozostałe będą na podobnym poziomie, naprawdę nie ma się czego bać.
– Całkiem spoko tematy.
To tylko kilka opinii, które znalazłem w prasie i w mediach społecznościowych.
Matura oczywiście zawsze jest źródłem stresu, a już dla uczniów zdających ją w tym roku, którzy w okresie pandemii zmuszeni byli uczyć się w domowych pieleszach i którym co i rusz wprowadzano zmiany w egzaminacyjnych wymaganiach, matura była pewnie stresem szczególnym. Nie wiedzieli, co tak naprawdę ich czeka. Ale i tak mam wrażenie, że waga tego egzaminu z roku na rok jest coraz mniejsza, a co za tym idzie – i stres nieporównywalny z tym, jaki przeżywało moje pokolenie (zdawałem maturę w… 1989 roku).
Moja motywacja do nauki wzmożona była w dużej mierze dzięki wizycie w Wojskowej Komendzie Uzupełnień. Wojska bałem się jak ognia, więc starałem się robić wszystko, aby go uniknąć. Brałem więc przez ponad pół roku solidne korepetycje z matematyki, odświeżałem wszystkie lektury, czytałem wnikliwie podręczniki do historii. No co tu dużo mówić… To była kilkumiesięczna, ostra harówa.
Gdyby wówczas, pierwszego dnia matury, zapytano mnie po wyjściu z sali, czy egzamin z polskiego był łatwy czy też nie, nie potrafiłbym na to pytanie odpowiedzieć. Formuła egzaminu była zupełnie inna. Dostałem trzy tematy do wyboru i na jeden z nich musiałem się rozpisać (pracę maturalną napisałem na sześć stron papieru kancelaryjnego).
Pojawienie się w temacie lektury, której się nie czytało, było mało prawdopodobne, bo wówczas licealiści wszystkie ważne lektury raczej czytali. Dziś nie jest to praktyka częsta, bo uczniowie nierzadko przyznają, że daną lekturę znają wyłączenie z opracowań lub streszczeń. Kiedy to słyszę, ołówek mi się sam łamie w kieszeni, bom polonista. Ale co zrobić, świat się zmienia…
Ale wracając do wagi egzaminu. W okresie PRL-u zdanie matury to było jak przejście Rubikonu. Matura dawała możliwość zdawania egzaminu na wyższe studia, a skończenie studiów z kolei gwarantowało awans społeczny. Osób z wyższym wykształceniem było wówczas w społeczeństwie nie więcej niż 7 proc. Dla porównania – w 2021 r. ten odsetek wyniósł już 23,1 proc. Obecnie wykształcenie przestało być czymś pożądanym, nastąpiła jego znacząca inflacja. W czasach PRL-u odsetek osób z wyższym wykształceniem, którzy osiągali wysoką pozycję zawodową (odpowiednik dzisiejszych specjalistów), wynosił aż 75 proc.! A obecnie ten odsetek nie przekracza 35 proc. Wniosek z tego jest taki, że na rynku mamy za dużo osób z wyższym wykształceniem. I te osoby nie są w stanie znaleźć pracy odpowiadającej ich ambicjom i kwalifikacjom.
Nastąpiła też znacząca deprecjacja humanistyki. Pamiętam, że z lubością opowiadaliśmy sobie na studiach (polonistycznych) anegdotę o tym, jak to Stanisław Tym po wielu nieudanych próbach studiowania na różnych uniwersytetach dostał się wreszcie na chemię na politechnice. Gdy opowiadał o tym swoim kolegom aktorom przy kawiarnianym stoliku, jeden z nich go spytał:
– To będziesz miał napisane w dowodzie osobistym: inżynier?
– Tak – odpowiedział nieco zmieszany Stanisław Tym. – Bo co?
– No… trochę wstyd.
Teraz wahadło przechyliło się w drugą stronę. Uczniowie z licealnych klas matematycznych czy biologiczno-chemicznych z nieskrywanym pobłażaniem lub nawet lekceważeniem wypowiadają się o swoich koleżankach i kolegach z klas humanistycznych (wiem to od mojego dziecka, które uczy się w klasie… matematyczno-geograficznej). Bo jaka ich czeka przyszłość po polonistyce lub historii? Praca w supermarkecie lub na stacji benzynowej?
A czytać książki ot tak, żeby po prostu wiedzieć, żeby rozwijać swoją erudycję, pogłębiać wrażliwość, gromadzić intelektualne narzędzia służące do poznawania świata? Ależ! To nie ma absolutnie sensu, szkoda na to czasu. Liczy się tylko to, co konkretne. Co daje się w życiu wykorzystać i co można sprzedać. Dlatego uczniowie czytają opracowania i streszczenia, do matury wystarczy, a potem się o tym bez żalu zapomni. Bo przecież komu to potrzebne?
Wykształcenie, erudycja, intelektualna ogłada nie są już dzisiaj w cenie. Matura to tylko niezbędny krok do tego, aby zostać cenionym na rynku specjalistą. To żaba, którą trzeba umiejętnie przełknąć i się przy tym nie zakrztusić. O pozycji społecznej nie decyduje znajomość dzieł Marcela Prousta, muzyki Beethovena i malarstwa Vermeera, ale pieniądze, sposób spędzania wolnego czasu i wino, które się pije do obiadu. A że nie będzie o czym przy tym obiedzie rozmawiać? Ale przecież przy stole się je, a nie rozmawia.
Paweł Mazur