Miało być tak pięknie, młodzież dzięki dogłębnej znajomości kodu kulturowego (wspólnego nam, naszym dziadkom i pradziadkom) miała się lepiej odnajdywać w świecie kultury. Ba, miała poczynić znaczący postęp kulturowy, a właściwie zwrot ku kulturze, a nawet powrócić do starych dobrych relacji międzyludzkich i międzypokoleniowych (tak starych, że nikt ich nie pamięta – chyba że z bajek). Wszystko to miał sprawić wprowadzony 8 lat temu kanon lektur obowiązkowych, na którego czele stanął Pan Tadeusz. Omawiany zresztą porcjami już od 4 klasy. Młodzież miała omalże mówić 13-zgłoskowcem (tak jak nasi dziadkowie i pradziadkowie), recytować z pamięci co lepsze kawałki, rozprawiać o biesiadowaniu, polowaniach, szykować się do powstania i nucić poloneza…
Najwidoczniej jednak coś poszło nie tak, skoro Pan Tadeusz nie wrócił w ostatnich latach do żywego obiegu kulturowego w postaci choćby echa, nawiązania, wyjętego wątku wrzuconego w dzisiejszy kontekst, przerobionej frazy – nawet w formie żartu na TikToku czy internetowego mema. O zachowaniach wprost wyjętych z Soplicowa nawet nie wspomnę. Cisza w popkulturze.
Jedyne, co z Pana Tadeusza zostało i jest wiecznie żywe w naszej obyczajowości, to kłótnie na zaścianku i skłonność do bitki. Ale do tego inspiracja tym szlacheckim poematem wcale nie była potrzebna. Wystarczyło wpuścić takich współczesnych sobiepanków do telewizyjnego studia.
Podobnie jest z prawie całym kanonem lekturowym w szkole podstawowej, który z napisem „obowiązkowe” został wstawiony do podstawy programowej bez refleksji, że na tym etapie trzeba najpierw nauczyć świadomego odbioru prostego tekstu literackiego, a dopiero potem wprowadzać bardziej złożone utwory. Zupełnie na końcu zaś życzyć sobie od uczniów samodzielnego czytania tych złożonych utworów. Bo – i tu będzie światła myśl – tekst tekstowi nierówny, o czym wie każdy rozsądny polonista. A umiejętność czytania, jak każda inna umiejętność nabywana w szkole, ma swoje zakresy i stopnie wtajemniczania. Jakoś nikt nie każe czwartoklasiście zgłębiać zagadnień wyższej matematyki, daje się mu czas na poznanie podstawowych działań, które są niezbędne do podejmowania kolejnych trudniejszych kroków. Na fizyce w szkole mówi się o 3 podstawowych stanach skupienia, mimo że fizycy teoretyczni wyróżniają takich stanów skupienia kilkanaście, łącznie z kondensatem Bosego-Einsteina, którego istnienie niedawno zostało doświadczalnie udowodnione (po 70 latach od teoretycznego opisania).
Daleko nie szukając, na języku polskim, a dokładniej w nauce o języku, też stosuje się tę zasadę. Przy omawianiu rodzajów rzeczownika sprowadza się je dla uproszczenia do trzech podstawowych, występujących w liczbie pojedynczej, mimo że w liczbie mnogiej można opisać tyle rodzajów, na ile tylko ma się ochotę (w zależności od przyjętej klasyfikacji).
A z lekturami nagle jest inaczej. Trudne, przeznaczone dla wyrobionych czytelników, wysubtelnione i zniuansowane utwory trafiają na warsztat szkolny, gdzie są przykrajane do miary wymagań egzaminacyjnych. A ta miara to znajomość wydarzeń i bohaterów. Cała reszta jest odcinana jak u Prokrusta, który dopasowywał swoich gości do zrobionych przez siebie łóżek. Szkoda i uczniów, i pomnikowych twórców. A pozytywnych efektów tego zwrotu ku klasyce nie widać.
Tymczasem mamy wysyp dobrej literatury dla dzieci i młodzieży. Naszej, rodzimej, nawet nawiązującej do kodów kulturowych, o które tak bardzo zabiegali autorzy obecnego kanonu lektur. Naprawdę nie ma problemu z tym, żeby wybrać współczesne, młodsze niż najmłodszy w kanonie obowiązkowym Kajko i Kokosz (w tym roku stuknie zeszytowi Szkoła latania pięćdziesiątka!), utwory skierowane do młodych czytelników i nimi ich zachwycić. Albo przynajmniej zaciekawić, ostatecznie choćby nimi nie zniechęcić do czytania. I o tym, jakie to są utwory i gdzie ich szukać, bardzo dobrze wiedzą polonistki i poloniści, którzy wynajdują je dla swoich uczniów, żeby choć trochę umilić im mordęgę lekturową. Na klasykę przyjdzie przecież czas w szkole średniej, kiedy epoka po epoce wprowadza się klasyczne teksty – w powiązaniu z duchem swoich czasów, a nie w izolacji od dziejowego kodu, który umożliwia ich zrozumienie i docenienie.
Pewnie, że Prokrustowie od przykrajania uczniów do miary egzaminacyjnej będą mieli trudniej, ale ostatecznie można ich zapytać słowami klasyka: „Czy nos dla tabakiery, czy ona dla nosa?”. I niech się zastanowią nad dylematem księdza biskupa.
Ryszard Bieńkowski