Fiński minister edukacji zapowiedział, że od przyszłego roku szkolnego zakazane będzie używanie smartfonów w tamtejszych szkołach. Jako główny argument podał fakt, że przez smartfony uczniowie rozpraszają uwagę, a w szkole powinni być skupieni. W rozmowie z dziennikarzem fiński minister przytacza taką obserwację:
„Zdecydowaliśmy się na to rozwiązanie, bo zarówno dorośli, jak i dzieci zauważyli, że od jakiegoś czasu coraz trudniej jest nam się skoncentrować. Nie możemy oderwać się od naszych telefonów. Nasze umysły są w stanie skupić się na 30 sekund, tyle ile trwa filmik na TikToku […]. A przecież żyjemy w świecie, w którym trzeba się uczyć, być w stanie skoncentrować się tylko na jednej rzeczy przez kilka godzin.
Zdaliśmy sobie sprawę, że dzieci czytają mniej, a przecież czytanie jest kluczowym elementem nauki. Bywają książki, których akcja rozkręca się wolno, że pierwsze 30 stron się dłuży, a dopiero później opisana historia wciąga. Bywają książki, które nie zapewniają rozrywki tylko wiedzę. Dziś książki przegrywają rywalizację z materiałami wyświetlanymi na smartfonach”.
Prawda, jakie to oczywiste i proste? A w tej argumentacji nie ma przecież nic nowego. Od wielu lat to samo obserwują i nasi nauczyciele. Widzą, że wielu uczniów siedzi w klasie jak na szpilkach i ręce ich świerzbią, żeby wyjąć smartfona z kieszeni i chociaż zerknąć, czy nie ma tam jakiegoś powiadomienia. Zwłaszcza, kiedy coś zapika – we własnej kieszeni albo u sąsiada. Wszystkich wtedy ogarnia jakaś współczesna odmiana odruchu Pawłowa i też sięgają do kieszeni. Rozprasza się zatem nie tylko jeden uczeń, ale cała klasa.
Dlaczego więc prosty argument fińskiego ministra edukacji brzmi tak otrzeźwiająco? Bo jest poparty sprawstwem. Nauczyciele mogą sobie narzekać, argumentować, apelować nawet – i nic z tego nie wyniknie. Wystarczy, że rodzice podniosą sprzeciw, bo muszą przecież mieć kontakt z własnym dzieckiem, żeby sprawę smartfonów w szkole po raz kolejny odłożyć na później. A fiński minister nie odkłada, tylko przedstawia ustawę, która będzie obowiązywać. I kropka.
Swoją drogą bardzo spodobały mi się prostolinijne odpowiedzi fińskiego ministra na pytania dziennikarza, przytoczę zatem fragment rozmowy (nieco tylko streszczając):
– Co spotka ucznia, który mimo
zakazu będzie korzystać ze smartfona na lekcji?
–
Nauczyciel będzie mógł mu go po prostu odebrać.
– Co [uczniowie] dostaną w
zamian?
–
A czy muszą coś dostać?
Ta potrzeba rodziców, żeby mieć swoje dzieci na krótkofalowej smyczy, to też znak czasów. Strach, brak zaufania, a może nadwrażliwość? Dawniej dziecko znikało na 8 godzin z domu i tylko w naprawdę skrajnych wypadkach pojawiała się potrzeba kontaktu, kiedy było w szkole. Przez całą moją karierę szkolną takiej potrzeby nie miałem ani razu. Za to niedawno usłyszałem o pewnej mamie, która przychodzi na każdej długiej przerwie do szkoły, żeby razem z synem zjeść w stołówce obiad. A syn jest już w 7 klasie! Tak bardzo potrafi się za nim stęsknić od rana – choć może chodzi o to, żeby dziecko (180 cm wzrostu) na pewno zjadło surówkę.
Gdyby to ode mnie zależało, całkowicie zakazałbym korzystania ze smartfonów w szkole – nie tylko podczas lekcji, lecz także na przerwach. Ktoś powie, że to nienowoczesne podejście, że mamy XXI wiek, nowe technologie i trzeba podążać z duchem czasu. Ale co nowoczesnego jest w korzystaniu z prymitywnej i rozpraszającej rozrywki z internetu? A przecież do tego w 99% przypadków służy młodzieży smartfon.
Trzeba sobie jasno powiedzieć, że ten podręczny komputerek wsadzony nam (często promocją za złotówkę) do kieszeni, jest końcówką paralizatora wielkiego systemu konsumpcji, w który wszyscy zostaliśmy mimowolnie wpisani. Trzeba dać młodzieży szansę się od niego uwolnić. I twierdzę to jako człowiek, któremu teorie spiskowe są całkowicie obce.
Ryszard Bieńkowski
PS Fiński minister edukacji i kultury, który mi tak zaimponował, nazywa się Anders Adlercreutz, a rozmowę, z której pochodzą cytaty, przeprowadził z nim Bartosz T. Wieliński („Gazeta Wyborcza” , 11.02.2025 r.).