Postaw na edukację

26.05.2025

Bez przesady z tą świeżością

Czyli o zasadzie nietrzymania się zasad

Bez przesady z tą świeżością

Ustalmy kolejność. Na początku były podstawy programowe – przez kilka solidnych (mam na myśli zakres, a nie jakość) reform edukacji. Dopiero po kilku latach od ogłoszenia podstaw określano i publikowano standardy wymagań edukacyjnych. Nauczono w ten sposób nauczycieli i uczniów nadrabiania zaległości w przygotowaniach do egzaminu poprzez prowadzenie intensywnego treningu przedegzaminacyjnego. A żeby mieć pewność, że ten trening odniesie jak najlepszy skutek na samym egzaminie, zaczęto stosować przedłużony trening przedegzaminacyjny już od początku nauki.

Prześmiewcy i krytykanci nazwali to nauką pod testy albo nauką pod egzamin. A słusznie oburzeni nauczyciele werbalnie deklarowali raz po raz, że „nie uczą pod egzamin” tylko po prostu uczą, żeby wykształcić światłego młodego człowieka, który z otwartą głową i szerokimi horyzontami pójdzie w świat – do pracy czy na studia – i tą swoją otwartością ten świat zawojuje! Tyle że te piękne deklaracje zderzyły się z zupełnie niepiękną rzeczywistością zadań na egzaminach. Do których niemal nie sposób podejść z otwartą głową i szerokim spojrzeniem – za to bardzo przydaje się profetyczna umiejętność wstrzelenia się w klucz odpowiedzi. Profetyczna albo po prostu wytrenowana.

I nauczyciele (może nie wszyscy, ale większość) bardzo szybko się przekonali, że nie warto dłużej się oszukiwać i idealizować. Że czas zejść pięterko niżej, zagłuszyć wewnętrzną potrzebę czynienia dobra, zrezygnować z misji, która „was, zjadacze chleba – w aniołów przerobi” (bo i ci zjadacze chleba coraz mniej byli zainteresowani szybowaniem w przestworza). I też zaczęli uczyć tak, żeby wynik ich pracy był jak najkorzystniej zmierzony miarką wyniku na egzaminie.

Później, jak już o kolejności mowa, wprowadzono podstawę programową w nowym formacie, pisaną językiem wymagań, która teoretycznie już nie potrzebowała dodatkowego dokumentu ogłaszającego „a co na egzaminie”. Jeśli oczywiście nie liczyć Informatora CKE zawierającego precyzujące wytyczne, przykłady i uściślenia, zawieszenia, zwolnienia i temu podobne zmiany. Do tego Informator wzorem dawnych wymagań egzaminacyjnych tradycyjnie ukazuje się dość późno, więc w zasadzie w ostatniej chwili wprowadza nowinki, coś dodaje, coś zabiera. Co prowadzi do tego, że czeka się na to opracowanie jak na wyrocznię.

Ale jednego nawet nowy format podstawy programowej i oświecony Informator nie zmieniają – nadal od początku 4 klasy szkoły podstawowej i 1 klasy szkoły średniej nauczyciele muszą uczyć z myślą o tym, jak ich uczniowie wypadną na egzaminie. Dlatego uczą pod egzamin, pod klucz. Może nie wszyscy, a może i wszyscy.

Można mnie hejtować, jeśli ktoś uważa inaczej.

Ale ja bym raczej się zastanowił, czy wyrazy niezadowolenia tegorocznych maturzystów z „niespodzianek” w arkuszu rozszerzonym na przykład z biologii czy matematyki to tylko żal wywołany spodziewaną porażką, czy może jednak usprawiedliwione poczucie systemowej niesprawiedliwości.

„Niespodzianek”, czyli zadań różniących się od tych z poprzednich lat. Może nawet nie trudniejszych, ale innych, a przez to nieprzewidzianych, nieprzetrenowanych (w rozumieniu trafienia w klucz) albo po prostu nieoswojonych.

Mam na przykład na myśli takie wypowiedzi niezadowolonego ucznia przytaczane przez „Gazetę Wyborczą”:

„Matura mnie pokonała – przyznał Janek w rozmowie z Dominiką Wantuch. Żalił się, że zadania na maturze rozszerzonej z matematyki były »zupełnie inne niż na maturze próbnej, niż arkusze z poprzednich lat«. – Nie wiem, o co chodziło CKE, o to, żeby nas uwalić? – pytał”.

Albo taką opinię zatroskanej mamy:

„Po czterogodzinnym polskim, matematyce i dwóch egzaminach z angielskiego (znakomita większość licealistów wybiera angielski rozszerzony, który jest czwartym egzaminem w kolejce CKE) młodzi ludzie zasiedli do »odświeżonego« arkusza z biologii”.

Można powiedzieć – Jankowi się nie powiodło, więc zwala winę na system, a zatroskana mama żali się, bo widzi, że jej dziecku nie poszczęściło się w zadaniach.

Ale specjaliści wcale się nie odżegnują od tego, że zadania w arkuszach były inne. Cieszą się z tej inności, są „zachwyceni tegorocznym egzaminem”, który „tchnął świeżością” i „wymusił na maturzystach intelektualną samodzielność”. Chwalą odejście od premiowania pytań „sprawdzających wyłącznie wiedzę pamięciową i odtwarzanie faktów”.

A wcześniej też specjaliści (ci sami albo inni) przygotowali system, w którym liczyło się dokładnie co innego.

Pobawmy się w analogię sportową, bo lubię sport. Może go lubię też dlatego, że są tam jasno określone zasady. Weźmy dla przykładu kulomiota i jego trenera. Przez całe życie, a już najbardziej w okresie przygotowań do mistrzostw, trenują technikę lewoskrętną i wypchnięcie kuli prawą ręką. Siłownia, rzutnia, odnowa biologiczna – nastawione na lewoskrętny piruet i siłę prawego ramienia. Aż przychodzą zawody, podczas których sędziowie postanawiają, że rzuty będą się odbywać właśnie inaczej, systemem prawoskrętnym i koniecznie lewą ręką.

Wyobrażam sobie miny kulomiota i jego trenera, kiedy się o tym dowiadują. Trener dyskretnie rzuca okiem na lewy biceps swojego podopiecznego i spuszcza wzrok. Mogę nawet zgadnąć, jakie słowo wypowiada przez zęby. I jakie wyrazy kłębią się w głowie skołowanego kulomiota.

A wszystko zgodnie z regułami, bo przecież w przepisach, czyli w takiej podstawie programowej dla miotaczy kulą, dokładnie określono, że można miotać prawoskrętnie lub lewoskrętnie. Więc przecież to żadna niespodzianka. To nawet tchnienie świeżością! Odejście od premiowania wyuczonych ruchów…

Tylko że lewą ręką taki praworęczny kulomiot może trafić co najwyżej kulą w płot.

Ryszard Bieńkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.