W czasach mojego dzieciństwa dla większości Polaków świat był szczelnie zamknięty na kłódkę. Wakacje spędzało się w kraju, co też miało oczywiście pewne zalety. Pamiętam swoją pierwszą wyprawę wakacyjną do Krakowa. W latach 80. pojechałem tam z rodzicami i młodszym bratem. Po kilku dniach wyjeżdżałem stamtąd kompletnie zauroczony i w przekonaniu, że to najcudowniejsze miasto na świecie (nie widziałem jeszcze Florencji), a oczy szkliły mi się rzewnymi łzami. Jednak nie o urokach Krakowa chcę teraz pisać, lecz o stereotypach.
W latach 80. dość tanio można było zjeść w barach mlecznych (które wracają teraz do łask, przynajmniej w Gdańsku), więc w Krakowie żywiliśmy się w takich właśnie gastronomicznych przybytkach.
Przy kolejnej wizycie w naszej ulubionej jadłodajni niedaleko Barbakanu do baru weszła rodzina Szkotów. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że to Szkoci, ale moją uwagę zwrócił strój egzotycznych przybyszy. Wszyscy byli ubrani w spódnice, czyli w tradycyjne szkockie kilty. Spytałem mamy, dlaczego ten pan (tu wskazałem na brodatego ojca szkockiej rodziny) nosi spódnicę, a nie spodnie. Mama powiedziała, że to są Szkoci, że mieszkają na Wyspach Brytyjskich i jest u nich taka tradycja, że nawet panowie noszą spódnice. I dodała jeszcze, że Szkoci, przynajmniej taka krąży o nich opinia, są niezwykle skąpi. W tej samej chwili, jakby na zawołanie, Szkot zamówił dla całej rodziny jeden kubek mleka i… cztery szklanki. Rozlał zawartość kubka na cztery części, każdy wypił to, co mu przypadło w udziale i bez zbędnej zwłoki wszyscy wyszli z baru, zostawiając mnie z rozdziawioną gębą.
Ale to był jedyny raz, kiedy podróż przyczyniła się do utrwalenia w mojej głowie stereotypu (niesprawiedliwego dodajmy, bo Szkoci wcale skąpi nie są), a nie do rozbicia go w drobny pył.
Jakiś czas później, w latach 90., kiedy drzwi do Europy zostały uchylone, ruszyłem po raz pierwszy na Zachód. Karmiony opowieściami o „cywilizacji śmierci” nie byłem wolny od obaw, co też tam zobaczę. Ruszyliśmy z grupą znajomych autokarem do Akwizgranu, a stamtąd mieliśmy zamiar dotrzeć autostopem do Paryża.
Był już wieczór, kiedy stanęliśmy na drodze przed Akwizgranem, próbując zatrzymać jakieś auto. Po chwili zatrzymał się luksusowy samochód. Prowadzący to cudo Niemiec powiedział, że teraz jedzie do centrum miasta spotkać się ze swoją dziewczyną, ale o północy będzie wracał do miasteczka w Belgii, gdzie mieszka, i może nas zabrać oraz… przenocować. O Boże! Przez głowę przebiegła mi niepokojąca myśl. „Mam zostawić plecak w jego samochodzie? Przecież mam tam makaron i ryż! A jak on mi to wszystko zabierze, to co?”.
Koniec końców zdecydowaliśmy się jednak na tę obarczoną dużym ryzykiem propozycję. Nocny Akwizgran tętnił życiem, co było dla nas szokujące (na początku lat 90. w Sopocie przy Monte Cassino były dwie kawiarnie, które zamykały się o 21.00). Przed 24.00 zjawiliśmy się zatem przy samochodzie pełni niepokoju. Przyjdzie czy nie? A jak nie, to co? Niemiec przyszedł punktualnie. Ruszyliśmy do Belgii (Akwizgran jest tuż przy granicy). Nasz dobroczyńca zrobił nam kolację, a potem pościelił trzy łóżka, w których zalegliśmy około 2.00 w nocy. Rano czekało na nas śniadanie, na które nas nie budził, czekając, aż sami wstaniemy. Po śniadaniu zapakował nas do auta i zawiózł na autostradę prowadzącą w kierunku Paryża. Potem długo nie mogliśmy się otrząsnąć. To zrobił nam Niemiec? Dodam, że trzykrotnie podróżowałem autostopem po Europie i wiele razy doświadczałem takich dowodów bezinteresownej sympatii. Nie tylko od Niemców (bo od Francuzów i Holendrów też), ale od Niemców głównie.
Kilka lat po studiach wyjechałem na pół roku do Londynu, aby podszkolić nieco mój kulejący angielski. Kwatera, gdzie mieszkałem, miała charakter wybitnie międzynarodowy. Ja akurat dzieliłem pokój z Syryjczykiem i Mongołem. To naprawdę były fajne chłopaki, zwłaszcza Kolio z Syrii, z którym szybko się zaprzyjaźniłem. Kolio skończył medycynę w Damaszku, był lekarzem i szukał szczęścia na Wyspach Brytyjskich. Często włóczyliśmy się wieczorami po Londynie, a naszą rozrywką była wzajemna nauka arabskich i polskich przekleństw (kilka arabskich do dzisiaj zresztą pamiętam).
A co z Anglikami? Są wyniośli i sarkastyczni? Ależ skąd! Keith, w którego sklepie pracowałem, był fantastycznym człowiekiem, jego dziewczyna zresztą też. Keith zatrudniał w zasadzie samych Polaków i nie dość, że godziwie nas opłacał, to dbał jeszcze o to, żeby godziny pracy nie kolidowały nam z nauką w szkole językowej. Jedyny stereotyp dotyczący Anglików, który z czystym sumieniem mogę potwierdzić, to że naprawdę mają cudowne poczucie humoru.
W czasie swoich podróży spotkałem wielu życzliwych i sympatycznych przedstawicieli różnych nacji: Litwinów, Włochów, Ukraińców, Rosjan (tak, Rosjan też!), Duńczyków, Belgów, Hiszpanów.
Ale do czego zmierzam? Do konstatacji w sumie banalnej. Pewnie kultura, w której się wychowujemy, ma wpływ na to, jacy jesteśmy i jak się zachowujemy. I pewnie niektóre narodowe stereotypy nie wzięły się znikąd i są jakoś zakorzenione w rzeczywistości. Ale nie przeceniajmy tego kulturowego wpływu. Ludzie dzielą się na dobrych i złych. I już. I wykorzystujmy nasze wakacyjne podróże do tego, aby się w tym przekonaniu utwierdzać.
Paweł Mazur