
Jutro Wszystkich Świętych, pojutrze Dzień Zaduszny. Oba święta łączy ta sama potrzeba – upamiętnienie zmarłych bliskich, oddanie im czci, wyrażenie wdzięczności i to, co najważniejsze, czyli wspomnienie ich z miłością i czułością. Trudno mi nazwać emocje, które we mnie wzbudzają te dni. Myślę zresztą, że w każdym. Bo nie smutek dominuje, lecz bardziej tęsknota, ale nie taka zwykła, wynikająca z rozdzielenia na jakiś czas, bo takie rozdzielenie jest możliwe do odwrócenia. A ta zaduszna tęsknota jest kosmiczna, jest na zawsze, nigdy się nie zmniejszy, nigdy nie zniknie. Jeśli zaś się przytłumi, to taki dzień jak Zaduszki o niej przypomni. W tej tęsknocie, chociaż taka absolutna, jest też wdzięczność za to, co było. Tęsknota i wdzięczność często są ubrane w obraz-wspomnienie, jakąś sytuację, zapamiętane słowo lub zdanie, ślad w pamięci po dotyku, świadomość uśmiechu, który był.
Zaduszki mają co prawda tysiącletnią historię, ale na początek listopada zostały wyznaczone przez kościelny przepis, nie zaś przez naturalną ludzką potrzebę. Bo ta kazała czcić swoich bliskich zmarłych znacznie częściej niż raz do roku. Zwłaszcza w okresach przesilenia, kiedy ubywający dzień i coraz dłuższa noc wywoływały strach i niepewność. Zaduszny charakter miały więc wszystkie ważniejsze święta jesienne, poczynając od katarzynek, przez andrzejki, dzień Świętego Mikołaja, Świętej Łucji aż po kulminację w wieczorze wigilijnym. Największe jednak obchody świąt zadusznych odbywały się wiosną, już po przesileniu wiosennym – i wówczas miały radośniejszy charakter, bo słońce pokonało mrok, dzień się wydłużał, a noc skracała. Pełne zwycięstwo następowało w noc Świętego Jana, następującą po najdłuższym dniu w roku. Te wiosenne obchody zaduszne odbywały się na początku maja, do dzisiaj coś z nich zostało w wielkanocnym odwiedzaniu grobów – bo każde święto skłania do tego, żeby je obchodzić z najbliższymi, nawet jeśli ich już wśród nas nie ma.
Ale nie o tym miałem pisać. Chciałem wspomnieć swojego wychowawcę i nauczyciela matematyki.
Moim wychowawcą w szkole średniej był Bolesław Bieszk – legenda Zespołu Szkół Elektrycznych w Wejherowie. Wziął nas pod swoje skrzydła nieprzypadkowo. Specjalizował się w wychowawstwie TeZetów, czyli klas technikum po zawodówce. Wszyscy w klasie byliśmy tam z jakichś nieoczywistych powodów. Ktoś nie dał sobie rady w zwykłym technikum, więc spadł do zawodówki, ale potem się odrodził. Ktoś inny był gagatkiem – a że w tamtych czasach nie dawano orzeczeń, więc mogło się pod tym kryć sto różnych deficytów. Ktoś inny nie miał wsparcia w domu i dopiero porządna szkoła pokazała mu, że warto się uczyć.
A nasza szkoła była porządna. Prostowała charaktery. A nasz wychowawca, czyli Bolek, jak go nazywaliśmy (a przed nami pokolenia podobnych do nas), był prostowniczym najwyższej rangi, wręcz specjalistą! To zresztą było jego ulubione słowo – nazywał tak każdego, kto przy tablicy schodził na manowce i kreślił piramidy absurdu zamiast „pięknie” rozwiązywać zadanie. Przy okazji szedł wtedy w ruch jego lewy rękaw, którym zamazywał nasze brednie i wpisywał w to miejsce to „piękne” rozwiązanie.
Zresztą Bolek wzbudzał poruszenie nie tylko na lekcjach. Nie daj Boże, zobaczył kogoś siedzącego na parapecie. Jego: „Co, bratku?” nikt nie chciał usłyszeć. A jeśli już usłyszał, to pamięta i wspomina do dzisiaj.
Jako że szkoła ambitnie prostowała nam charaktery i wyprowadzała na ludzi (co się dopiero później okazało), musieliśmy znaleźć w sobie dość siły, żeby się jednak temu rygorowi nie dać. Nie od tego jest się nastolatkiem z płowym pierwszym wąsem, żeby się tak łatwo poddawać. Szkoła była mundurowa, więc honorowo staraliśmy się na wszelkie możliwe sposoby nie nosić, przynajmniej w mieście, obowiązkowego munduru. Pomysły były różne, najlepiej sprawdzał się patent z zostawianiem munduru w szkolnej szatni. Po ostatniej lekcji zabierało się z szatni kurtkę, a zostawiało mundur na noc. Wystarczyło dogadać się z dyżurnym. Rano robiło się na odwrót. Obowiązkowo do kurtki musieliśmy mieć przyszytą tarczę szkolną. Tu pomagała agrafka, na którą się przyczepiało taką tarczę i odczepiało „na mieście”. Obowiązywały krótkie włosy – a od czego jest kołnierz w mundurze? Chowaliśmy pod niego długie kłaki. I jakoś dawało się znieść te wszystkie szykany z zachowaniem godności nastolatka.
Był więc bunt. I był Bolek ze swoim: „Co, bratku?”. Znał wszystkie nasze metody i je niestrudzenie demaskował. Wymyślaliśmy inne – też demaskował. Mógł odpuścić, ale nigdy tego nie robił. Był konsekwentny i pryncypialny. I chociaż wtedy nam to było nie w smak, to po latach muszę przyznać, że mu się udało. Wyprostował nas.
Z całej klasy tylko jedna osoba nie zdawała matematyki na maturze, mimo że nie był to u nas przedmiot obowiązkowy. Ale u Bolka był. Według niego matura bez matematyki byłaby niepełna. I tak nam ciosał kołki na głowach, tak wiercił dziury w mózgownicach, że do tej matury przystąpiliśmy.
Z pozytywnym skutkiem, co zaświadczam ja, prosty polonista, który się matmy nie boi.
Ryszard Bieńkowski