Jakoś tak bardzo strachliwy to ja nie jestem. Leniwy, owszem, ale strachliwy raczej nie. Dlatego dotąd niespecjalnie bałem się zarażenia koronawirusem. Myślę sobie, że raczej nie jestem w grupie ryzyka – wiekowo już mi co prawda blisko, ale jeszcze trochę brakuje. Gdyby co – chyba przeżyję. No i przecież myję ręce, noszę maseczkę, nie przebywam w tłumie, więc nie wystawiam się na zarażenie. A przypadki chodzą po ludziach, jak nie koronawirusowe, to inne. Nie uważam, że powinienem się ich wszystkich bać. A więc nie boję się, ale uważam na siebie w jakimś rozsądnym zakresie.
A może jestem po prostu głupi? Bo co z tego, że myję ręce, nie pcham się w tłum i wierzę w swoje zdrowie, skoro za parę dni moja żona wróci do pracy w szkole i zetknie się z tysiącem dzieci, które wróciły po wakacjach z różnych stron Polski i świata i wymienią się na szkolnych korytarzach tym wszystkim, co ze sobą przywiozły? Nie mówię tu oczywiście o wspomnieniach i opowieściach o wodnych czy górskich szaleństwach. A później moja żona razem z pierwszymi klasówkami przyniesie do domu świeżutkiego koronawirusika!
Wszyscy, którzy mieli dzieci, wiedzą, że najlepszą wylęgarnią chorób zawsze było przedszkole. Zwłaszcza w maluchach. Później, bliżej starszaków, poziom mikrobów i wirusów w organizmie jakoś się wyrównywał i odporność dzieci rosła. Ale to były mikroby i wirusy ze wspólnej puli, przekazywane sobie podczas zabawy, na które każdy z czasem zdążył się jakoś uodpornić. Teraz wirus jest zupełnie nowy i w dodatku działa zdradliwie, bo często (podobno) nie daje objawów, a mimo to się rozsiewa.
To wszystko wiadomo. Chociażby z telewizji. A myślę, że ministrowie odpowiedzialni za zdrowie i bezpieczeństwo w szkołach wiedzą to nawet lepiej niż zwykli konsumenci telewizyjnych wiadomości. A skoro tak, to dlaczego tak mało zrobili, żeby przeciwdziałać żywiołowi? A tu działa statystyka – im więcej zgrupowań ludzkich, im więcej kontaktów twarzą w twarz, tym większe ryzyko zakażenia.
Z drugiej strony, powrót do normalnych lekcji jest konieczny, mało kto się z tym nie zgodzi. Zdalne nauczanie co prawda sprawdza się w niektórych sytuacjach, przy części zagadnień nawet może być bardziej skuteczne. A jako ciekawostka czy urozmaicenie jest super. Ale jako szkolna orka polegająca na realizacji całego materiału (zalecenie MEN) jest absurdem. Może gdyby podstawa programowa została inaczej napisana – na przykład na wzór dawnych minimów programowych – to lekcje online byłyby zarówno ciekawe, jak i pożyteczne oraz zgodne z podstawą. Ale skoro podstawa jest napisana językiem wymagań (a właściwie językiem życzeń), to któraś z tych cech musi się zgubić. A najczęściej gubią się wszystkie. Typowa zdalna lekcja (a często jest to po prostu zdalne zadawanie) nie jest ani ciekawa, ani pożyteczna. I nie jest też zgodna z podstawą. (Przepraszam, jeśli kogoś uraziłem).
Zatem powrót do normalnych lekcji jest konieczny. Ale dlaczego ma się odbyć bez pomysłu na to, w jaki sposób zabezpieczyć zdrowie uczniów, nauczycieli i innych pracowników szkoły? I przy okazji uspokoić nastroje. Bo przecież życzenie, aby myć ręce i dezynfekować poręcze, i inne tego typu zalecenia nie są szczytowym osiągnięciem epidemicznej zapobiegliwości. Ani też ustalenia zgodne z zasadą, że mądry Polak po szkodzie, czyli opisanie wariantów postępowania, według których „dyrektor będzie mógł zawiesić zajęcia…”.
Dlaczego na przykład nie spróbowano połączyć systemowo nauki stacjonarnej ze zdalną? Nie na zasadzie „szkoły mogą wprowadzić to czy tamto”, bo taka możliwość jest tylko przerzuceniem odpowiedzialności za to, co się stanie, na niższy szczebel. Ale jako pewien „zalecany model pracy szkoły w dobie pandemii”, w którym znalazłyby się przemyślane zasady podziału czasu na pracę stacjonarną i zdalną. Wówczas można by zmniejszyć liczbę przebywających w szkole uczniów na przykład o połowę. A przy połowie uczniów znacznie łatwiej zadbać o trzymanie dystansu.
Uczymy się rotacyjnie – w szkole co drugi tydzień, a co drugi pracujemy zdalnie, zarówno uczniowie, jak i nauczyciele. Wystarczy tak ustawić plan, żeby połowa przedmiotów nauczana była zdalnie w jednym tygodniu, a druga połowa – w następnym. Uczniowie połowę lekcji mieliby w szkole, a połowę przy komputerze.
Nie mówię już nawet o podziale klas na dwie grupy, bo wiadomo – pieniądze. Ale taki hybrydowy sposób nauczania nie wymagałby wcale dodatkowych nakładów.
Czy nie uspokoiłoby uczniów, rodziców i nauczycieli (i mężów niektórych nauczycielek), gdyby mieli świadomość, że na korytarzach i klatkach schodowych w szkole będzie o połowę mniej tłoczno? Nie tylko w szkołach, gdzie coś złego już się wydarzyło, albo tych, których dyrektorzy uznają, że jest zagrożenie, ale w każdej szkole, do której we wrześniu pójdą uczniowie.
Mnie by to trochę uspokoiło – gdybym był strachliwy, a przypomnę, że nie jestem.
Ryszard Bieńkowski