MEN wydał dziesiątki milionów złotych na program „Cyfrowa Szkoła”, do 2020 roku planuje nań przeznaczyć, bagatela, 4,3 miliarda (co i tak nie wystarczy), w 2015 roku pojawi się w szkołach kilkadziesiąt e-podręczników…
Entuzjaści cyfryzacji komputeryzują szkoły na potęgę, wygłaszając przy tym maksymy w rodzaju: „Od szerszego wykorzystywania w szkołach technologii nie da się uciec, jeśli myślimy o uczniu w centrum procesów nauczania i zwiększaniu jego motywacji do nauki” (prawda, że piękne zdanie?). Wtóruje im podsekretarz stanu w MEN: „Program [„Cyfrowa Szkoła”] obudził w szkołach, nauczycielach, dzieciach i rodzicach wiele wartości dodanych” (też niczego sobie zdanko: program obudził, w dodatku obudził wartości dodane – cóż to, u licha? – kogo wreszcie ma na myśli pani wiceminister, mówiąc o szkołach, skoro jednym tchem wymienia też nauczycieli i dzieci?).
Porzucam drobne złośliwości; już niedługo zmyślna aplikacja wygładzi każde przemówienie. Technologia to przyszłość. Czemu więc chcę zawracać kijem Wisłę?
Nie chcę, wziąłem Państwa pod włos. Ale tylko trochę. Powiedzmy: pod włosek. Przeniesiemy się teraz bowiem do Doliny Krzemowej w Kalifornii. Niezorientowanym wyjaśniam: jest to amerykańskie, a zarazem światowe centrum badawczo-przemysłowe tzw. wysokich technologii (hi-tec). Mieszczą się tam główne ośrodki takich firm jak Apple, Ebay, Google, Hewlett-Packard, Intel, Pixar, Yahoo itd.
Nie będziemy jednak krążyć po niezliczonych instytutach badawczych Doliny Krzemowej. Zajrzymy raczej do szkoły, do której posyłają swoje dzieci niektórzy z najwybitniejszych (i najlepiej zarabiających) informatyków świata.
W szkole tej nie znajdziemy ani jednego… komputera czy tabletu. Są natomiast zwykłe tablice, kreda, zeszyty, papierowe podręczniki i encyklopedie na półkach.
Uczniowie poznają ułamki, krojąc jabłka na cząstki. Uprawiają szkolny ogród, a także… robią skarpety na drutach. Zdaniem nauczycieli czynność ta służy nauce odwzorowywania oraz rozwiązywania problemów, rozwija umiejętności matematyczne i koordynację ruchową.
Tak wygląda szkoła waldorfska w Los Altos, jedna z trzech takich szkół w Dolinie Krzemowej (1). Jej założenia opierają się na pedagogice twórcy antropozofii, Rudolfa Steinera. I choć poglądy Steinera nie wszystkim przypadną do gustu (mnie na przykład nie), to warto zadać sobie pytanie: dlaczego trzy czwarte uczniów szkoły w Los Altos stanowią dzieci komputerowych maniaków, którzy chcą płacić 20 500 dolarów rocznie za szkołę podstawową i 27 800 dolarów za średnią właśnie dlatego, że nie ma w nich komputerów? (Edukacja państwowa na poziomie podstawowym i średnim jest w USA bezpłatna).
Szkoła waldorfska uczy przez działanie: zabawę, grę na instrumentach, sadzenie roślin, wystawianie sztuk teatralnych, rzeźbienie… Stara się zafascynować uczniów prawdziwym, nie wirtualnym światem. Kładzie nacisk na rozwiązywanie problemów, kontakty międzyludzkie, rozwój osobowości – a nie na kształcenie umiejętności potrzebnych akurat na rynku pracy. Przecież ten gwałtownie się zmienia; co zrobi 40-latek, którego umiejętności przestaną być potrzebne?
Nauczyciele z Los Altos uważają, że ich wychowankowie poradzą sobie z taką sytuacją. Zdaniem rodziców o jakości szkoły decyduje zaangażowanie ze strony nauczycieli – i to wybitnych nauczycieli, którzy nawiązują kontakt z dziećmi i prowadzą ciekawe lekcje. Po co się spieszyć z informatyką? Jeden z ojców wyjaśnia: „ W Google i wszystkich innych firmach robimy odmóżdżoną technologię, tak łatwą w użyciu, jak się tylko da. Nie wiem, czemu dzieciaki nie miałyby jej rozpracować, kiedy podrosną”.
Trudno powiedzieć, jak uczniowie tej szkoły wypadliby w testach PISA, ponieważ nie biorą w nich udziału (nauczyciele nie przygotowują uczniów do rozwiązywania testów). Weźmy zatem kraj przodujący w testowych rankingach: Finlandię. Od kilku lat ciągną do niej pielgrzymki nauczycieli z całego świata, by zrozumieć: jak Finowie to zrobili?
Amerykanie byli nieco rozczarowani. „Największą niespodzianką w szkołach Finlandii jest brak technologii. <Nie widziałem ani jednego ucznia z laptopem>” – stwierdził uczestnik amerykańskiej delegacji. (2) W szkołach są co prawda komputery, ale to nie one zadecydowały o sukcesie fińskiej edukacji (o czym jeszcze napiszę).
Wróćmy nad Wisłę. Nie jestem przeciwnikiem nowych technologii. Przeciwnie, korzystam z nich sam, korzystają moje dzieci. Niepokoi mnie jednak wiara w cudowne skutki cyfryzacji szkoły. Wiara – bo nie potwierdzają jej żadne rzetelne badania. Przeciwnie, coraz więcej naukowców zwraca uwagę na szkodliwość ślęczenia dzieci przed komputerem i słabą przyswajalność informacji wyświetlanej na monitorze.
Nie ukrywajmy: szkoły są wielkim rynkiem zbytu dla firm elektronicznych i informatycznych. Nic dziwnego, że pragną one „zwiększyć motywację ucznia do nauki” gadżetami hi-tec. Może jednak – zanim wydamy na nie miliardy złotych – zastanowimy się, ile i do czego ich tak naprawdę potrzebujemy?
PS. Wszystkim znającym choć trochę angielski gorąco polecam 17-minutowy film o szkole w Los Altos – jako inspirację do własnej refleksji nad celem, sensem i sposobami nauczania (3). Jeśli ktoś woli krótszy i bezstronny materiał, znajdzie go w wiadomościach CBS (4).
1 A Silicon Valley School That Doesn’t Compute
2 Finland is #1!
3 Preparing for Life
4 The Early Show – Silicon Valley school: No computers in classrooms
Tomasz Małkowski
Razem z mężem, na początku małżeństwa, postanowiliśmy… wyrzucić telewizor (to był 1993 rok). Nie mamy telewizora do dziś. Wychowaliśmy dwoje bardzo kreatywnych dzieci. Zamiast oglądać bajki -same musiały je sobie wymyślać. Robiły to fenomenalnie! Nieraz siedziałam na fotelu i z podziwem przyglądałam się „akcji”. Każde wprowadzało swoje elementy: córka organizowała dom, rodzinę, a jej starszy brat organizował „efekty specjalne” -robił wypadki, tornada, pożary, bójki, wojny itp. męskie sprawy 🙂 Pamiętam też pierwszy „laptop” syna. Był z pudełka po czekoladkach. Syn jest dzisiaj informatykiem (nie mylić z maniakiem komputerowym), woli jednak poczytać książkę niż surfować po Internecie. Mieszka sam, nie ma telewizora. Córka jeszcze studiuje medycynę. Ma swój laptop i komórkę. Ja jestem oligofrenopedagogiem. Pracuję z upośledzonymi dziećmi. Osoby z lekkim i umiarkowanym upośledzeniem (nawet nie umiejące czytać) bez problemu radzą sobie z grami komputerowymi. Obsługa tych maszyn wcale nie świadczy o inteligencji. Ale wracając do telewizora. Wiecie co robiliśmy zamiast oglądać kolejne seriale? Chodziliśmy na spacery, pracowaliśmy w ogródku, wspólnie gotowaliśmy, graliśmy w gry planszowe, najpierw ja czytałam dzieciom książki, potem czytały same. Trudno w to uwierzyć, ale nie znaliśmy i nie znamy słowa NUDA. Korzystamy z komputerów ze względu na szkołę i pracę (otworzyłam pocztę i znalazłam ten ciekawy blog), ale zawsze będę przedkładać to, co mogę zrobić „naprawdę” nad rzeczy wirtualne. I nigdy nie żałowałam dnia, w którym pozbyliśmy się telewizora.
Małe CV na początek: 25 lat pracy-nauczyciel matematyki, informatyki, ukończona terapia pedagogiczna, 3 własnych dzieci na różnych etapach edukacyjnych (SP, LO, WUM) i mój komentarz: Mam w domu żelazko, sokowirówkę i wiele innych urządzeń, między innymi komputery i jeśli potrzebuję to używam żelazka, czy też innego urządzenia, w tym komputera. Dziwi mnie wciskanie na siłę TIK’u (patrz ore i Aktywna edukacja – cyfrowa szkoła oraz inne równie udane twory). Na jednym z kursów informatycznych, pan Andrzej Walat (oeiizk) powiedział prawdę oczywistą, aby wykonać zadanie, 80% czasu spędzamy nad kartką papieru, a tylko 20% czasu przed komputerem, przeniosłabym tę myśl do matematyki, informatyki, czy każdego innego przedmiotu. TIK jest tylko narzędziem, takim samym jak kreda, czy tablica, i jeśli jej potrzebuję to używam. Nawet dziecko z orzeczeniem o upośledzeniu potrafi posługiwać się komórką, laptopem, czy innym urządzeniem, ale czy przez to zwiększy mu się IQ?
Ja w sali z matmy mam tablicę multimedialną i kupienie jej to był świetny pomysł od razu więcej uczniów się zgłasza do odpowiedzi raz popatrzałem i cała klasa się zgłosiła a jest nas 26
Chyba nie jest dobrze wprost porównywać nasze realia do tych, które panują w USA. Trzeba pamiętać, że szkoła w Los Altos może też być nieco „skrzywiona” i reprezentować dla odmiany inne, skrajne podejście do tematu. Generalnie nauczyciele w polskich szkołach są zbyt mało kreatywni i nie mają odpowiednich pokładów odwagi, aby realizować i później obronić swoje podejście do prowadzenia lekcji w klasie. To nauczyciele stanowią o szkole, a nie jeden czy drugi pan minister. Klasa, książka, komputer (lub jego brak w klasie) muszą być narzędziami w rękach nauczyciela. Nie sądzę, że komputer jest złem samym w sobie.
Mam powracający, zły, KOSZMARNY sen: lekcja otwarta z wykorzystaniem tablicy multimedialnej i … laptop ma 35 aktualizacji i … nie mogę pokazać absolutnie nic… przeprowadzić zajęć też zbytnio nie mogę, ponieważ ćwiczenia, teksty, polecenia, podsumowanie są w komputerze. Czas płynie spokojnie, aktualizacje kręcą się miarowo, a ja przepadłam z kretesem. Lubię mulimedia, często z nich korzystam, ale stare metody są jednak potrzebne i niezawodne.
No właśnie, wielu nauczycieli chyba trochę boi się nowych technologii, a właściwie nie nowych technologii, tylko skompromitowania się w oczach uczniów (którzy w większości świetnie sobie radzą ze smartfonami, tabletami, itp.) Ale może jednak warto podjąć wysiłek. Chyba każdy nauczyciel języka polskiego powinien znać słynny filmik na YT pt. „Mol książkowy” (bo uczniowie na pewno go znają) – przecież to może być bardzo ciekawy wstęp do rozmowy o sensie czytania książek! Zachęcam do obejrzenia: https://www.youtube.com/watch?v=7PQstnnLscU 🙂
W Polsce informatyzacja kojarzy się nieodłącznie z nowoczesnością. Panuje przekonanie, że wystarczy wszystkim dać dostęp do Internetu i wówczas – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – staniemy się nagle społeczeństwem światłym, wykształconym i nowoczesnym. Żeby to tak działało… Ale ważny jest chyba umiar. I trzeba pamiętać, że technologia to tylko narzędzie. Niemniej jednak tekst daje do myślenia.
Jakoś tak jest, że największymi entuzjastami technologii w szkołach są ci, którzy najmniej się na tym znają. Ci, którzy coś o tym wiedzą – znają też ograniczenia tej technologii. Ale to chyba nie jest nowość. Ja sam pamiętam, gdy w szkołach, do których chodziłem zaczęły się pojawiać radia, magnetofony, telewizory, magnetowidy (chyba w takiej kolejności). I żaden z tych nabytków nie decydował o jakości szkoły.
Myślę, że o jakości nauczania zawsze będzie decydowała osobowość (i wiedza) nauczyciela. Z drugiej strony rozsądny nauczyciel potrafi korzystać z najnowszej technologii z umiarem. Lekcje urozmaicone krótkim, wartościowym filmikiem na YT czy obrazkową prezentacją, na pewno są ciekawsze! Ważne tylko, aby nie zatracić proporcji. Według mnie zawsze na pierwszym miejscu powinna być interakcja pomiędzy uczniami i nauczycielem. Jeżeli ta interakcja miałaby być stymulowana najnowszymi technologiami, to czemu nie?