Postaw na edukację

01.12.2022

Angielski dla początkujących

Czyli dlaczego w szkole tak trudno jest się nauczyć języka obcego

Angielski dla początkujących

Żaden z moich synów nie chce się uczyć języka angielskiego. Starszy jest licealistą i za rok z kawałkiem czeka go matura, a młodszy za kilka miesięcy będzie pisał egzamin ósmoklasisty. Trudno im jednak przemówić do rozsądku. Choć nieczęsto się ze sobą zgadzają, to w tej kwestii są akurat wyjątkowo zgodni: nauka angielskiego to kompletna strata czasu! Nie przygotowują się więc do sprawdzianów ani klasówek, nie powtarzają słówek, nie uczą się gramatyki, nie robią w zasadzie nic. A i tak przynoszą z angielskiego… szóstki albo piątki. Jak to? Stosują jakieś sztuczki? Mają na to jakieś sekretne sposoby? Skąd! Po prostu znają ten język bardzo dobrze i na potrzeby szkolnych wymagań nie muszą się już niczego nowego uczyć.

Ktoś z Państwa zaraz powie: no tak, pewnie chodzili przez kilka lat do prywatnej szkoły językowej lub na korepetycje. Pudło! OK, to w takim razie mieszkali jakiś czas w jakimś anglojęzycznym kraju. Również pudło! Całe swoje niedługie jeszcze życie przemieszkali w Polsce. Hm… W czym tkwi zatem sekret? Potrzymam jeszcze Państwa przez chwilę w napięciu, a teraz przejdę do tematu, który został tu już wywołany. Mianowicie do tematu KOREPETYCJI.

Szacuje się, że wartość rynku korepetycji w Polsce to 7,5 miliarda złotych. Według badań przeprowadzonych przez CBOS w roku szkolnym 2009/2010 aż 68 procent rodziców nie opłacało dzieciom żadnych zajęć dodatkowych. Ale już w roku 2021/2022 ten odsetek zmniejszył się do zaledwie 44 procent. Domyślają się Państwo zapewne, że najwięcej rodzice wydają na korepetycje z języków obcych (na drugim miejscu znalazły się zajęcia sportowe, a na trzecim korepetycje z innych przedmiotów).

W zeszłym roku szkolnym dodatkowe lekcje językowe opłacało dzieciom 32 proc. rodziców. Ta liczba i tak się znacząco zmniejszyła w okresie pandemii, bo w roku 2018/2019 aż 61 proc. rodziców wysyłało dzieci na prywatne lekcje językowe! Można założyć, że pewnie za jakiś czas do tego poziomu wrócimy. Na korepetycje rodzice wydają średnio 585 zł miesięcznie, czyli więcej niż otrzymują od państwa z tytułu programu 500+.

O czym to świadczy? Ano o tym, że coś z nauczaniem języków w polskiej szkole jest nie tak. (Ale pewnie nie tylko w polskiej, bo w innych krajach europejskich też jest z tym problem, np. we Włoszech czy we Francji).

W latach 80. chodziłem w liceum do klasy z rozszerzonym nauczaniem języka angielskiego. Wydawałoby się, że po czterech latach nauki powinienem ten język w miarę dobrze opanować, ale skąd. Dzięki lekcjom zyskałem jedynie dobrą znajomość gramatyki, ale mówić w zasadzie nie umiałem, bo tej umiejętności w ogóle na lekcji nie ćwiczyliśmy! Z kolei języka rosyjskiego uczyłem się w szkole aż osiem lat i efekt też był – i jest nadal – dość mizerny. No dobrze, ktoś zaraz powie, ale czasy się zmieniły, a wraz z nimi zmienił się również sposób nauczania w szkole języków. Są teraz lepsze podręczniki, lepsze materiały ćwiczeniowe, nauka powinna więc być skuteczniejsza. Powinna, ale niestety nie jest.

Drugim językiem obcym, którego moje dzieci uczą się w szkole, i to już od siódmej klasy, jest język niemiecki. Po kilku latach nauki (w wypadku starszego syna ta nauka trwa już szósty rok) efekty są nadspodziewanie marne. Antek nie umie powiedzieć nic więcej poza Ich bin 17 Jahre alt i ewentualnie Ich habe Hunger. O poziomie młodszego Maćka nie ma sensu w ogóle wspominać. I dodam, choć to pewnie zbędne, że moje dzieci nie odbiegają tutaj znacząco od innych. Dlaczego tak się dzieje?

Antek opowiadał mi ostatnio, że któregoś razu zagadał po angielsku na korytarzu swoją nauczycielkę. Skarżył się, że lekcje niespecjalnie mu coś dają, że niewielu się w sumie na nich uczy. Anglistka usprawiedliwiała się, że ma przecież do zrealizowania podstawę programową i dlatego lekcja wygląda tak jak wygląda. Może tu jest właśnie pies pogrzebany? Może nie powinniśmy dzieci uczyć w szkole języków obcych, a jedynie instruować ich, jak się należy ich uczyć? Bo przecież tę robotę i tak trzeba wykonać samodzielnie. Może anglista, germanista czy romanista powinien zamienić się w językowego coacha, który będzie jedynie motywował uczniów i przekazywał im użyteczne i niezbędne wskazówki? Podsuwał materiały, nagrania, wskazywał ciekawe treści, które mogą w nauce wykorzystać. Potem może oczywiście tę wiedzę sprawdzić, ale przecież nie musi uczyć dzieciaków gramatyki czy słówek, one mogą to zrobić same. Niewątpliwie jakaś zmiana jest tu konieczna, bo póki co wygląda na to, że stosowany dotychczas model nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Większość nauczycieli ma przecież tego świadomość. Widzą doskonale, że efekty ich pracy są często mizerne.

To teraz czas na rozwiązanie zagadki. Jak moje dzieci nauczyły się angielskiego bez korepetycji i uczęszczania do szkół językowych? Banalnie prosto. Zarówno z jednym, jak z drugim synem siadałem codziennie do angielskiego przez… 20 minut. Słowo codziennie wyróżnione zostało nie bez przyczyny. Odpuściliśmy może naukę w Wigilię albo w Sylwestra, ale też pewny tego do końca nie jestem. Uczyliśmy się z niewielkiej książeczki dla samouków, którą poleca większość poliglotów (nie będę podawał jej tytułu, aby nie zostać posądzonym o kryptoreklamę; znajdą ją Państwo z łatwością w Internecie). Z początku trzeba było dzieciaki do tej nauki delikatnie przymusić, ale z każdym kolejnym dniem motywacja im znacząco rosła (przecież w Internecie jest mnóstwo ciekawych rzeczy po angielsku!). Po mniej więcej 7 miesiącach nauki (tyle zajęło nam przerobienie książeczki) byli już w stanie samodzielnie słuchać różnych angielskich nagrań w Internecie. I dalszą językową robotę wykonali już sami, bez mojego udziału. Ten udział osoby dorosłej w tym procesie ma raczej charakter motywująco-zachęcający. Nie muszą być Państwo anglistami, aby taką aktywność rozpocząć. Wystarczy nawet podstawowa znajomość angielskiego. A można i w ogóle tego języka nie znać i zacząć uczyć się z dzieckiem wspólnie. Proszę spróbować. To naprawdę działa!

I jest jeszcze jedna zaleta takiej samodzielnej nauki. Dzieci mają świadomość, że one same muszą się nauczyć obcego języka. Że ta odpowiedzialność za efekty nauki spoczywa wyłącznie na nich, a nie na korepetytorze czy nauczycielu ze szkoły językowej. Ta świadomość jest niezwykle istotna.

Moje dzieci twierdzą, że angielski nie jest już dla nich językiem obcym. W wypadku starszego syna nie miałem co do tego żadnych wątpliwości, ale młodszego postanowiłem ostatnio nieco przetestować. Może coś tam u niego jeszcze szwankuje? Może coś trzeba językowo wyprostować? Za kilka miesięcy przecież czeka go egzamin ósmoklasisty. Kazałem mu więc zrobić jeden z egzaminów z ubiegłych lat. Usiadł do tego testu dość niechętnie, po chwili zaczął utyskiwać, że to dla niego za proste, że nie chce mu się tego robić i że to jest kompletnie bez sensu. Ale byłem nieugięty.

– Rób! – syknąłem groźnie.

Po czterdziestu minutach Maciek oddał mi wypełnione arkusze. Egzamin wykonał bezbłędnie.

Paweł Mazur

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.

  1. Tomasz pisze:

    Ale co to za książka? Chcialbym jednak wiedzieć…