Właśnie przeczytałem, że dyrekcja szkoły w Giżycku odwołała spotkanie z sędzią organizowane przez samorząd uczniowski. Sędzia miał mówić o konstytucji. Spotkanie odwołano, bo konstytucja to polityka, a do szkół polityka nie powinna mieć wstępu, bo dzieci są niewinne i nie wolno ich z tej niewinności wyprowadzać pogadankami. Podejrzewam, że niedługo nauczyciel WOS-u też może nie zostać wpuszczony do szkoły, bo przecież na tym przedmiocie mówi się i o konstytucji, i nawet (o zgrozo!) o partiach (zgroza do kwadratu!) politycznych.
Słyszałem też o pomyśle rady rodziców w innej szkole, żeby w ramach dodatkowych godzin uczniowie dokształcali się literacko, czytając książki między innymi Olgi Tokarczuk (i kilku jeszcze współczesnych zacnych autorów). A żeby taka edukacja mogła się odbyć, padł pomysł, by z pieniędzy rady rodziców zakupić książki tych pisarzy. Ale zaprotestował jeden z rodziców (bo autorzy niepewni ideologicznie i on kategorycznie…) i cały pomysł padł, szkoła się z pomysłu dodatkowych lekcji o literaturze wycofała.
A jakiś czas temu w mediach pojawiła się informacja, że nauczycielka języka polskiego z Torunia po przeprowadzeniu lekcji o depresji (z pisaniem prac na ten temat) została zawieszona w obowiązkach. Bo to rzekomo sprowadziło na uczniów jakieś niebezpieczeństwo. Ależ strach musiał paść na wszystkich polonistów, którzy kiedykolwiek omawiali z uczniami Cierpienia młodego Wertera! Strzeżcie się, poloniści, siewcy niebezpieczeństw.
O odwoływanych powszechnie pogadankach o tolerancji już nawet nie wspomnę.
Czy tylko mi się wydaje, że to wszystko przypomina sen wariata? Albo kilku wariatów, bo jeden w swoim śnie tego wszystkiego by chyba nie pomieścił. Sędzia-prelegent, książeczka pod tytułem Konstytucja RP, czytanie książek noblistki oraz egzystencjalny temat uczniowskiej pracy pisemnej – NA CENZUROWANYM! I to przez kogo cenzurowanym? Przez przestraszonych lub nadgorliwych dyrektorów, zastraszonych nauczycieli i zaciętych w światopoglądowych ograniczeniach rodziców? Tak, ale chyba w tej sadzawce jeszcze ktoś mąci wodę.
A pamiętam przełom lat 80. i 90., kiedy cenzura właśnie padła. Akurat wtedy pracowałem jako uliczny sprzedawca książek. Co rano rozkładałem książki na stoliku przed kinem Bałtyk w Sopocie i do popołudnia wykonywałem prawie najlepszą pracę na świecie – rozmawiałem o książkach z przechodniami, którzy zatrzymywali się, żeby coś u mnie kupić. Mówię, że to była „prawie” najlepsza praca, bo niestety była bardzo mało dochodowa i trochę w tamtym czasie biedowałem. Za to różnorodność i wybór książek był na moim stoliku niebywały. Ukazywały się wówczas tytuły zakazane za komuny, z tzw. drugiego obiegu, nagle u nas legalne, z okładkami, z porządnym składem, na papierze, który różnił się od pakowego. Pojawiło się wiele serii zagranicznych autorów, którzy u siebie wydawali je od lat, a u nas wszystkie na raz, żeby nadrobić wieloletnie zaległości. Zrobiło się kolorowo od fantastyki, sensacji i krwawych horrorów. Raj dla kochających książki. Można się było zachłysnąć. I wybierać według upodobań i potrzeb. I poznawać świat, który się nagle otworzył od tej strony, która najbardziej nęciła, bo dotąd była zakazana albo niedostępna.
A byłem wtedy świeżym absolwentem Zespołu Szkół Elektrycznych im. Bohaterskiej Załogi ORP Orzeł, szkoły pod patronatem Marynarki Wojennej, a więc instytucji, która za PRL-u próbowała wychować nas w duchu militaryzmu i umiłowania dla socjalistycznej ojczyzny. Wcześniej uczyłem się w Szkole Podstawowej im. Synów Pułku, w której pielęgnowano tradycję bitwy pod Lenino i szlaku bojowego Kościuszkowców. Nie jestem w stanie wyliczyć, ilu wysłuchałem pogadanek okopowych, prelekcji o okrętach podwodnych i radiotelegrafii wojskowej, w ilu musztrach i pocztach sztandarowych brałem udział.
Tymczasem jakoś nie nasiąkłem tymi tradycjami. Co więcej, nie dałem się zaciągnąć do Marynarki Wojennej na trzyletnią męską przygodę, mimo że się o to bardzo starała gdyńska Wojskowa Komenda Uzupełnień. Nie zostałem ani militarystą, ani socjalistą – czyli nie wchłonąłem ideologii, którymi byłem karmiony w tamtym czasie. Nawet nie zostałem „atomistą”, choć to inna historia – moja szkoła przygotowywała kadry dla elektrowni jądrowej w Żarnowcu, której budowa nigdy nie została ukończona. Z tego, co wiem, nikt z moich kolegów (bo to była męska szkoła, w dodatku mundurowa) nie został żadnym z wymienionych „-istów”. A przepraszam, jeden kolega jest oficerem WP – wyjątek potwierdzający regułę.
Za to zostałem polonistą. Na co wpływ na pewno miała moja nauczycielka języka polskiego, osoba o sympatiach lewicujących, ale żadna doktrynerka. O dziwo, nic z jej przekonań politycznych nie wywarło na mnie wpływu, a jej lekcje o literaturze – ogromny.
Ale przede wszystkim na mój wybór miało wpływ to, że przez ten rok po maturze, kiedy sprzedawałem książki dotąd nieosiągalne w księgarniach, zobaczyłem, jak różnorodna jest kraina literatury i jakie otwiera nowe dla mnie idee. Zrozumiałem, że literatura to świat w soczewce. Różnorodny i złożony. Że literatura pomaga ten świat albo zrozumieć (i wtedy jest radość), albo przynajmniej pogodzić się z tym, że niekiedy nie da się świata zrozumieć (i wtedy jest akceptacja). A prawda jest taka, że o ile radość można czerpać także z innych źródeł niż książki, to o postawę akceptacji jest znacznie trudniej, kiedy właśnie książki (ten świat w soczewce) się w swoim życiu omija.
Minęło 30 lat i cenzura wraca. Konstytucja RP na przemiał. Księgi Jakubowe do drugiego obiegu, na papierze odzyskanym z arkuszy opakowaniowych. Cierpienia młodego Wertera na indeks ksiąg zakazanych! Bo dlaczego nie? Skoro w szkole ma być cicho o tematach poruszanych w tych książkach, to czemu by ich nie zakazać? To naprawdę tylko jeden krok dalej.
Na całe szczęście odniosłoby to odwrotny skutek, jak ta cała indoktrynacja militarystyczna, którą przeszedłem za młodu. Tylko tak dalej, cenzorzy!
Ryszard Bieńkowski