Nie zazdroszczę dyrektorom szkół. Odkąd Polska przegrała sprawę z rodziną Grzelaków w Europejskim Trybunale Praw Człowieka, muszą oni (dyrektorzy, nie Grzelakowie) organizować lekcje etyki dla choćby jednego ucznia. Tak stanowi rozporządzenie zmieniające rozporządzenie w sprawie nauki religii (daruję sobie pełny tytuł). Wracam do dyrektorów: skąd mają wziąć etyków, którzy będą uczyć etyki?
Według MEN na bezrybiu i rak ryba. Ministerstwo informuje na swojej stronie, że „w klasach 1–3 szkoły podstawowej zajęcia z etyki może również prowadzić nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej, natomiast w klasach 4–6 szkoły podstawowej i gimnazjum również nauczyciel, który w trakcie studiów wyższych zrealizował zajęcia z zakresu filozofii lub etyki”. (1)
Innymi słowy, nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej może prowadzić zajęcia z etyki bez jakiegokolwiek przygotowania filozoficznego. A matematyk, który zaliczył na studiach dwa semestry historii filozofii, „pociągnie” etykę w starszych klasach. I kłopot z głowy.
Obawiam się, że nie tędy droga. Etyka to przedmiot wymagający solidnego przygotowania. Jego nauczyciel, w przeciwieństwie do katechety, nie znajdzie punktu oparcia w postaci zasad religijnych. A młodzi ludzie chcą wiedzieć, jak postępować – i dlaczego właśnie tak. Wychwytują sprzeczności w naszych słowach i zachowaniu. „Dlaczego zabraniasz mi kłamać, a przed chwilą powiedziałeś sąsiadowi, że jesteś bardzo zajęty?”
Uczniowie nieraz kwestionują normy, które nam wydają się oczywiste. Czy każdy nauczyciel sobie poradzi z moderowaniem takiej dyskusji? Podstawa programowa z etyki mówi na przykład, że uczeń kończący klasę 3 „okazuje szacunek osobom starszym”. A jeśli dziecko spyta, dlaczego ma okazywać szacunek sąsiadowi, który po pijaku bije swoją żonę? Albo sąsiadce robiącej awantury rodzicom?
Podstawa zaleca, by – w celu uniknięcia kłopotów wychowawczych – analizować z dziećmi zachowanie postaci literackich, filmowych i telewizyjnych, a unikać ocen postępowania rówieśników. Słusznie – ale diabeł tkwi w szczegółach.
Weźmy Robin Hooda, który zabierał bogatym i dawał biednym. Dobrze robił czy źle? Jeśli dobrze, to czy dziecko może go naśladować? Na przykład ukraść ze sklepu słodycze i dać żebrakom przed kościołem? A jeśli Robin Hood postępował źle, to czy szeryf z Nottingham był dobry? I czy można powiedzieć o Robin Hoodzie, że kradł? (Podstawa każe uczniowi dostrzec postacie literackie nieprzestrzegające reguły „nie kradnij”).
W klasach 4–6 wymagania stawiane nauczycielom etyki rosną, i to gwałtownie. W podstawie programowej znajdują się m.in. treści: „Człowiek jako osoba; godność człowieka” oraz „Wolność i jej różne rozumienie”. Niby wszyscy wiemy, o co chodzi, ale…
Przypomina mi się anegdota o księdzu, a zarazem filozofie, który odprawił pierwszą w życiu mszę dla przedszkolaków. Gdy skończył, podeszli do niego trochę skrępowani rodzice: „Proszę księdza, kazanie było za trudne, dzieci nic nie zrozumiały”. „Oczywiście, następnym razem będę mówił przystępnie”, zapewnił ksiądz. Tydzień później zaczął tak: „Kochane dzieci, czy to prawda, że moje ostatnie kazanie było dla was zbyt abstrakcyjne?”.
Treści nauczania etyki w klasach 4–6 są właśnie takie: trudne i abstrakcyjne. Nauczyciel musi je nie tylko znać, lecz także umiejętnie o nich dyskutować. Nie wiem jak Państwo – ja bym się nie podjął takiego zadania. Potrzebowałbym co najmniej rocznych studiów, skądinąd bardzo ciekawych.
Bo etyka to przedmiot fascynujący. Pod jednym warunkiem: że nie będziemy tworzyć fikcji. A za taką uważam nauczanie etyki przez nauczycieli, którzy – nie ze swej winy – nie są do tego przygotowani. Wyślijmy ich najpierw na studia podyplomowe. Wszystko wskazuje na to, że godzin w szkołach im nie zabraknie.
1 Informacja w sprawie zasad organizowania nauki religii i etyki w roku szkolnym 2014/2015
Tomasz Małkowski
Okazuje się, że przedmioty najwyżej cenione przez MEN (tj. takie, które wymagają najwyższych kwalifikacji) to religia i język angielski. Tych przedmiotów nie może uczyć nauczyciel edukacji wczesnoszkolnej. A matematyki i etyki – może. Ciekawe, na jakiej zasadzie ktoś określa stopień trudności danego przedmiotu. Z badań TIMMS wynika, że matematyka jest uczona w klasach 1-3 fatalnie, świetne wyniki naszych 15-latków w badaniach PISA to zasługa matematyków, którzy przejmują dzieci w klasie IV. Rozsądnym rozwiązaniem byłoby wydzielenie matematyki (tak jak religii i angielskiego) w najmłodszych klasach. Etyki zresztą też.
Idea nauczania zintegrowanego polega właśnie na tym, że prowadzi je jeden nauczyciel nie rozdzielając nauki na przedmioty („a teraz będziemy mieli matematykę”). Mnie się ta idea podoba i raczej nie szedłbym znowu w stronę szatkowania na przedmioty.
A jeśli ktoś zrobił uczciwe badania i wysnuł jakieś wnioski, to psim obowiązkiem MEN jest na to zareagować i na przykład zaoferować w całej Polsce nauczycielom edukacji wczesnoszkolnej kursy doskonalące w zakresie kształcenia matematycznego.
Oczywiście takie kursy muszą być nastawione na potrzeby nauczycieli, a nie prowadzących – jak to często bywa. Co najciekawsze zorganizowanie takich doskonaleń wcale nie byłoby czaso- i kosztochłonne. Takie szkolenia w wersji mini oferuje chociażby GWO na swoich spotkaniach. Za darmo! I są bardzo dobrze zorganizowane. Skoro potrafi to zorganizować jedno wydawnictwo, to co dopiero całe MEN!
Zachęcenie nauczycieli do udziału też nie powinno być trudne – większość nauczycieli z chęcią uczestniczy w wartościowych szkoleniach. Nie zaszkodziłoby ze strony ministerstwa na przykład niewielka gratyfikacja za poświęcenie czasu wolnego. Koszty żadne (pewnie tak z jedna premia pana od niebudowania stadionów na czas), a korzyść wielka.
Tylko co zrobić, by ministerstwo „chciało chcieć”?
Panie Arturze,
Co do nauczania zintegrowanego, to akurat wciskanie pojedynczych zadań z matematyki pomiędzy treści polonistyczne a przyrodnicze jest bardzo złym pomysłem. A to dlatego, że najmłodsze dzieci potrafią zafascynować się matematyką, traktują ją jak zabawę, są dociekliwe i chcą poznać problem dogłębnie. Zamiast wykorzystywać ten potencjał małego dziecka, w nauczaniu zintegrowanym dajemy uczniom co chwila inne powierzchownie potraktowane zadanie: raz trzeba coś zmierzyć, potem narysować jakąś figurę, a na koniec określić, która jest godzina (a pomiędzy każdym z tych zadań jest do przeczytania czytanka, potem obrazek do narysowania). Z tego chaosu nic nie wynika. Dzieci nie rozumieją, co to jest „mierzenie” albo „czas”, tylko wykonują polecenia. Nic dziwnego, że potem uważają, że matematyka jest trudna i nudna. W takim nauczaniu nie ma miejsca na rozbudzenie zainteresowania.
Zresztą w kontekście nauczania matematyki w najmłodszych klasach polecam ten artykuł do przeczytania: http://www.miastopociech.pl/artykul/pomagamy-uczniom-pokochac-matematyke.
A co zrobić, by ministerstwo „chciało chcieć”? Też czuję się bezradna. MEN jest głuchy nie tylko na głosy zwykłych ludzi, nauczycieli, rodziców, ale także na głosy ekspertów czy podnoszących alarm dziennikarzy. Pani minister jest twarda jak skała, jak coś postanowi, to choćby było to szykanowane przez całe społeczeństwo, nie ma odwrotu. Niezadowoleni rodzice, nauczyciele, dzieci – to nie ma znaczenia.
Mam nadzieję, że leśniczy się nie wkurzy i wygoni nas w końcu z lasu za „off top”.
„Wciskanie pojedynczych zadań z matematyki pomiędzy treści polonistyczne a przyrodnicze” zabrzmiało rzeczywiście jak rozmowa dwóch polityków w obecności kelnera, ale przecież ja nic takiego nie proponowałem. To, o czym Pani pisze w rzeczywistości się nie rożni niczym od nauczania przedmiotowego. Tyle tylko, że lekcja matematyki trwa tutaj 5 minut, a nie 45. A przecież chodzi o zupełnie coś innego – o nauczanie zintegrowane. Tak więc nie „wciskanie zadań z matematyki”, a integracja treści matematycznych z historią, biologią geografią, aktywnością fizyczną – właściwie ze wszystkim. Czyż zadanie „Popatrz na sylwetki dwóch wielkich polskich władców – który z nich dłużej władał?” nie brzmi lepiej niż „Oblicz 1370-1310 oraz 1025-992. Która z tych liczb jest większa?”
Nie pracowałem nigdy z maluchami, ale w gimnazjum to działa. Dużo fajniej policzyć swój wskaźnik BMI (a jeszcze fajniej nauczyciela), ile bananów trzeba zjeść, by dostarczyć dziennej porcji białka i o ile wtedy przesadzimy z cukrem itd. Takich zadań są pełne podręczniki GWO (i dlatego się ich trzymam, jak pijany płota).
Według mnie wskazany przez Panią artykuł potwierdził to, o czym mówiłem. Trzeba nauczycielom pokazać JAK uczyć matematyki (innych przedmiotów oczywiście także), a nie mieć do nich pretensje, że uczą źle. W MEN i kuratoriach pracują tysiące ludzi. Dlaczego nikt z nich nie zajmuje się tym, co naprawdę ważne?
Pracuję w edukacji wczesnoszkolnej, uwielbiam matematykę i chciałabym jej uczyć jak najwięcej. Przeraża mnie jednak… brak czasu. To są małe dzieci. Do wielu z nich trzeba podejść, wytłumaczyć raz jeszcze, coś zademonstrować, dobrze byłoby się pobawić. A ja mam 10 godzin tygodniowo na polski i matematykę. Jak to możliwe? Są 3 WF, (uczy wuefista) 2 godziny j. angielski (anglista), 2 godziny religia (ksiądz), 1 zajęcia komputerowe, plastyka, muzyka (z tych rozliczamy się cyfrowo i musimy je zrobić, bo mamy minimum ministerialne) jeszcze 1 godzina przyrody i 1 techniki. Tygodniowo dla dzieci wychodzi dużo godzin. Ale nie dla wiodących przedmiotów. Nawet dla niewprawionych matematyków obliczenie jest łatwe: na j.polski i matematykę przypada po 1 godzinie dziennie. A gdzie czas na sprawy wychowawcze? Nie mam serca zostawiać dzieci samym sobie gdy mają problemy, bo ja muszę „zrealizować program”. Marzy mi się taki system pracy: od 8 do 13 tylko ze „swoją panią”, a po obiedzie pozostałe przedmioty. Moim zdaniem małe dzieci powinny nauczyć się dobrze pisać, czytać, liczyć. W czasie zajęć, żeby nauka była efektowna, powinny nie tylko obserwować i wyciągać wnioski, ale eksperymentować i bawić się. Nie jestem leniwa. Lubię swoją pracę i kocham uczniów. Moje własne dzieci są dorosłe, więc mogę więcej czasu poświęcić pracy. Niestety, ogranicza mnie przeładowanie programu innymi przedmiotami.
to fajne
W pełni popieram Pana Artura i jego komentarz. Jak zwykle zrzucić na nauczycieli i gminy w myśl zasady „macie zęby, to się gryźcie”.
To stały sposób postępowania ministerstwa od wielu lat. Wymyślą coś, a na pytania: ale jak to zrobić? odpowiedź jest zawsze jedna: to gmina (powiat, województwo) jest właścicielem szkoły, to dyrektor nią zarządza. Nie jest naprawdę naszą sprawą, jak te podmioty zrealizują prawo.
I takie „robienie w bambuko” (przepraszam za wyrażenie, ale na nic innego to nie zasługuje) miało miejsce przy organizacji świetlic, miejsc dla sześciolatków, opieki „w dniach wolnych od nauki”, sposobu rozliczania godzin z art. 42 itd.
Po co nam ministerstwo, które zajmuje się wysyłaniem dobrych rad do nauczycieli, a jednocześnie nie rozwiązuje problemów, które ma potężna część szkół (choćby z organizacją lekcji etyki)? A nawet nie czuje się za te problemy odpowiedzialne?