Na każdym etapie swojej edukacji – i w szkole podstawowej, i w liceum, i na studiach – miałem lekcje lub zajęcia, które pobudzały ponadnormatywnie mój układ nerwowy. Może ręce mi nie drżały i głos mi się nie łamał, niemniej jednak nieco się tych zajęć bałem.
W szkole podstawowej serce zaczynało mi mocniej bić przed wejściem na lekcję matematyki. Z innymi przedmiotami radziłem sobie bardzo dobrze, z matematyką zresztą też nie najgorzej (byłem w pierwszej trójce najlepszych klasowych matematyków), z tym, że tylko na lekcji matematyki byłem przez 45 minut w pełni skoncentrowany i miałem wrażenie, że mój kilkunastoletni wówczas mózg pracuje na najwyższych obrotach. Nauczycielka nie była broń Boże jakąś okrutnicą. To była świetna matematyczka, wymagająca i sprawiedliwa, która tłumaczyła trudne zagadnienia w sposób jasny i klarowny, ale wymagała też przy tym uczniowskiej uwagi i zaangażowania. Uczyłem się w czasach, kiedy zadania nie oceniało się cząstkowo. Jeśli rozumowałem poprawnie, a w końcowym wyniku się machnąłem, bo dwa plus dwa wyszło mi pięć, zadanie było niezaliczone. I już zamiast piątki z klasówki była tylko czwórka. Pamiętam, że te czwórki z matematyki ważyły tyle, co kilka dwój z innych przedmiotów… Ale za to jak dostałem z matematyki piątkę, to unosiłem się kilka centymetrów nad ziemią.
Szczęśliwie w ósmej klasie złamałem nogę i nauczyciele przychodzili uczyć mnie w domu. Trzy miesiące indywidualnych lekcji z matematyki sprawiły, że egzamin do szkoły średniej wydawał mi się banalnie prosty. Zdałem go bezbłędnie.
A w szkole średniej matematyka już nie była tak stresująca. Jej miejsce zajął… język angielski. Trafiłem do klasy z rozszerzonym programem nauczania angielskiego. I byłem jedyną osobą w klasie, która z tym językiem nigdy wcześniej nie miała do czynienia.
Po dwóch miesiącach nauki anglistka zasugerowała mojej koleżance przeniesienie się do innej klasy. Bo poziom koleżanki był zbyt niski, a jej zaangażowanie w naukę marne. Czekałem z niepokojem, kiedy ja to usłyszę. Ale nie czekałem oczywiście z założonymi rękami. Uczyłem się dużo w domu, chodziłem też na korepetycje.
Anglistka nie była psychopatką. To była osoba rzeczowa, wymagająca i przy tym sympatyczna. Lekcje nie były prowadzone w sposób szkolny. Pamiętam, że dużo ze sobą rozmawialiśmy, odgrywaliśmy też niekiedy przed całą klasą różne scenki. Przez rok nauczyłem się niezwykle dużo, choć każda lekcja to było spore wyzwanie. Tu była potrzebna koncentracja na 100 procent. Niestety, po roku pani zaszła w ciążę i ze szkoły odeszła. Angielski z nową nauczycielką nie był w ogóle stresujący, ale przez to był też mało efektywny…
I bomba największa. Studia polonistyczne. Na pierwszym roku mieliśmy zajęcia z poetyki z wykładowczynią absolutnie nietuzinkową. Gruntownie wykształconą, wszechstronnie oczytaną, no i… niezwykle ładną. Na pierwsze zajęcia dostaliśmy do przeczytania tekst Martina Heideggera pt. „Cóż po poecie…”, który traktował o poezji Hölderlina (niemieckiego poety, prekursora romantyzmu). Tekst czytaliśmy co prawda po polsku, ale gdybyśmy czytali go po chińsku, nie sprawiłoby to nam specjalnej różnicy. To była absolutnie czarna magia (byliśmy dopiero na pierwszym roku). Ale nam się na zajęciach oberwało, że nic z tekstu nie zrozumieliśmy i klepiemy bzdury! Do tego intepretowaliśmy jakiś wiersz Herberta, z którym też sobie nie za bardzo radziliśmy, więc zostaliśmy obsobaczeni niemożebnie. Z czasem szło nam z zadawanymi tekstami i z wierszami nieco lepiej, ale poetyka to był i tak najważniejszy przedmiot w całym tygodniu nauki, do którego gruntownie się przygotowywaliśmy. Literatura staropolska, literatura antyczna, literatura współczesna, filozofia, psychologia… To były przedmioty istotne, ale niewymagające od nas takiego intelektualnego zaangażowania jak poetyka. Oczywiście dostawaliśmy często na zajęciach ochrzan, ale nie muszę chyba dodawać, ile warta była pochwała! Baliśmy się nieco tych zajęć, ale wykładowczynię… uwielbialiśmy. Pamiętam, że któregoś razu spotkałem panią od poetyki w pociągu dalekobieżnym, na który zarówno ja, jak i ona, nie do końca mieliśmy ważne bilety. I razem zmykaliśmy przed konduktorem. Rany, jak moje akcje potem wzrosły wśród studenckiego towarzystwa.
Formalną edukację już dawno zakończyłem i z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że po latach najsilniejsze wspomnienia wywołują w mojej głowie nauczyciele i wykładowcy, którzy czegoś ode mnie chcieli, których zajęcia wymagały ode mnie, abym wspiął się nieco na palce, dał z siebie więcej, niż wydawało mi się wówczas, że mogę z siebie dać. To ich pamiętam, a nie niefrasobliwych luzaków, u których na lekcjach można było grać w statki lub czytać opowiadania Marka Hłaski. Zbyt silny stres jest oczywiście zabójczy i na lekcjach nie ma na niego miejsca, ale efektywności nauczania nie sprzyja też nadmierny luz.
W ramach projektu edukacyjnego dla osób dorosłych, który już od wielu lat prowadzę, organizujemy językowe konwersacje na Zoomie. Spotykamy się z własnej woli, nikt nikogo do tych spotkań nie zmusza. Jest oczywiście miło, wesoło i sympatycznie, ale uczestnictwo w tych spotkaniach wymaga koncentracji. Trzeba coś wcześniej przygotować, jest się też wywołanym do odpowiedzi i trzeba sobie z tym wszystkim jakoś radzić. Jest jakaś dyscyplina, która mi się w sumie podoba.
Ja jestem w każdym razie za delikatnym stresem w czasie procesu nauczania, bo to on dopinguje do działania, wzmaga koncentrację i siły intelektualne. Bezstresowe nauczanie to nie dla mnie. Ale ja już mam swoje lata. I to może dlatego.
Paweł Mazur