Zanim jeszcze zostałem rodzicem, wiedziałem już, że dziecku trzeba czytać książki. Wiedziałem co nieco o wielorakich korzyściach płynących z takiej lekturowej aktywności, ale w szczegóły nie za bardzo się wgłębiałem. Czytanie rozwija mózg, tworząc w nim nowe synapsy, połączenia nerwowe czy coś tam, generalnie – jest to korzystne i już.
Byłem oczywiście przekonany, że im szybciej zacznie się dziecku czytać, tym lepiej. Chciałem więc ten czytelniczy proceder rozpocząć, gdy tylko zobaczyłem dwie kreski na teście ciążowym żony.
– Nie przesadzaj – zmitygowała mnie szybko moja połowica, też polonistka, ale jednak obdarzona większą zdolnością do racjonalnego myślenia. – Przecież to nie ma żadnego sensu!
Cierpliwie więc czekałem, aż zarodek nabierze krzepy, rozepcha się w brzuchu i da znać, z jakiej perspektywy będzie patrzył na najlepszy (podobno) z możliwych światów (liczyłem, że to będzie perspektywa kobieca, ale się przeliczyłem). W każdym razie, kiedy tylko dało się wyczuć w brzuchu ruchy malca, przystąpiłem do dzieła. Siadałem wieczorem przy żonie (a w zasadzie przy jej brzuchu) i przez dobrych kilkanaście minut serwowałem dziecku klasykę literatury dziecięcej. Na pierwszy rzut poszli Julian Tuwim, Jan Brzechwa i Wanda Chotomska, ale też Maria Konopnicka, Ignacy Krasicki, Aleksander Fredro i oczywiście Adam Mickiewicz. Sięgałem również po nowszych autorów, serwując maleństwu twórczość Agnieszki Frączek, Natalii Usenko, Marcina Brykczyńskiego, Rafała Witka, Małgorzaty Strzałkowskiej, Zofii Beszczyńskiej czy Michała Rusinka. I tak dzień w dzień do czasu porodu. Potem była krótka kilkudniowa przerwa w lekturze, związana z przyjściem dzieciaczka na świat (więc jakoś tam uzasadniona), ale po przyjeździe żony z Antkiem do domu zaraz wznowiliśmy lekturową aktywność.
Miesiące szybko biegły, a Antek coraz żywiej reagował na czytane mu wierszyki i opowiadania. Co tu dużo mówić – uzależnił się od tych codziennych, lekturowych seansów. Niestety, w jego biblioteczce wśród zestawu wartościowych książek pojawiły się też rzeczy poślednie (np. książeczki o przygodach Noddy’ego). Nie sposób teraz dociec, jak do tego doszło i na próżno by szukać winnego (dalsi znajomi? bliższe babcie?). W każdym razie te rzeczy pośledniejsze bardzo Antkowi przypadły do gustu. Nie było wyjścia, trzeba było czytać i to…
Jak już wspomniałem, Antek wpadł w czytelniczy nałóg i nie było już mowy, by poszedł spać bez uprzedniego wysłuchania jakiejś książeczki. Pamiętam, że wróciliśmy kiedyś z sylwestra (którego spędziliśmy w mieszkaniu piętro niżej). Położyłem śpiącego Antka do łóżeczka, pocałowałem w czółko i po cichutku, dosłownie na paluszkach próbowałem się oddalić w kierunku sypialni.
– A czitanie?!? – Antek zerwał się ze snu, stanowczo i ze łzami w oczach domagając się swojej codziennej dawki lektury. Na moje nieszczęście domagał się… przygód Noddy’ego, którego szczerze nie znosiłem. Cóż było robić…
Otworzyłem książeczkę i zacząłem niemrawo dukać, walcząc z dopadającą mnie sennością. W pewnym momencie wziąłem się jednak na odwagę i… ominąłem dwie strony. Spojrzałem na Antka. Nie zareagował. Uff… Jemu też pewnie sylwester dał się we znaki. Pod koniec książeczki ominąłem ponownie część tekstu i tym sposobem dotarłem szczęśliwie do finału. Można było wreszcie iść spać. Żona, która z niepokojem tę moją brawurową akcję obserwowała, nie kryła podziwu dla mojej odwagi:
– Nie bałeś się tak omijać strony? – spytała.
– Ta odwaga to pewnie zasługa kilku lampek wina – odparłem zgodnie z prawdą.
Lata szybko mijały. Antek nauczył się czytać i sam, ku mojej nieskrywanej radości, bardzo chętnie sięgał do różnych książek. Upodobał sobie zwłaszcza książki z gatunku fantasy, które połykał całymi tomami. Wracaliśmy kiedyś z wakacji w Saksonii i na nieszczęście Antkowi skończyła się lektura. Zażądał kategorycznie, żeby zatrzymać się na pierwszej polskiej stacji benzynowej i kupić mu coś do czytania. Oczywiście z radością to żądanie spełniłem (choć na stacji benzynowej wybór lektur ograniczał się do brutalnych skandynawskich kryminałów). A potem nagle, nie wiedzieć czemu – klops! Nastąpiła czytelnicza katastrofa. Antek przestał w ogóle zaglądać do książek, a każdą wolną chwilę spędzał przy komputerze. Jeśli już musiał coś przeczytać do szkoły, to korzystał wyłącznie z audiobooków. Na próżno starałem się go przekonać, że przecież czytanie ćwiczy pamięć, poprawia koncentrację, redukuje stres, wspomaga rozwój społeczny, rozwija empatię, podnosi kompetencje lingwistyczne, a także – choć ten argument jakoś specjalnie do niego nie trafiał – kilkukrotnie zmniejsza ryzyko zachorowania na chorobę Alzheimera.
– A ja tam nie widzę żadnej różnicy między czytaniem a słuchaniem – konstatował apodyktycznie mój syn, odrzucając z góry wszystkie moje argumenty. – Ja lepiej przyswajam tekst, kiedy go słucham, lepiej wszystko do mnie trafia. Naprawdę, uwierz mi.
– Eee tam, gadanie… – kończyłem rozmowę i popadałem może nie w skrajną, niemniej jednak w dojmującą rozpacz.
Aż któregoś razu zupełnie przypadkiem natrafiłem w internecie na tekst o audiobookach. Nie był to rzecz jasna fake zamieszczony w mediach społecznościowych, ale raport z badań naukowców z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, co tu dużo mówić – jednego z czołowych uniwersytetów na świecie. I co z tego raportu wynika? Naukowcy postanowili sprawdzić, jak ludzki mózg reaguje na czytanie książek i słuchanie audiobooków. W tym celu skanowali i analizowali działanie kory mózgowej. Badali, w jaki sposób mózg przetwarza każde przesłuchane i przeczytane słowo.
Wyniki tych badań dla samych badaczy były sporym zaskoczeniem. Okazało się mianowicie, że wysłuchana czy też przeczytana historia stymuluje te same obszary poznawcze i emocjonalne w ludzkim mózgu. Innymi słowy – wyższość książki tradycyjnej nad audiobookiem jest wyłącznie iluzoryczna, między tymi mediami nie ma żadnej różnicy, jeśli chodzi o oddziaływanie na nasz mózg!
Przyjąłem to do wiadomości, choć nieco nieufnie. Do wyników raportu bardziej przekonała mnie dopiero ocena mojego młodszego syna ze sprawdzianu ze znajomości „W pustyni i w puszczy”. Maciek (wobec którego stosowałem podobne procedury czytelnicze jak w wypadku Antka) w zasadzie tylko książek słucha. I wysłuchał audiobooka nieco już zmurszałej powieści Henryka Sienkiewicza, oczywiście wykonując w tym czasie mnóstwo innych czynności (np. grał w coś na komputerze). Efekt? Piątka ze sprawdzianu. Prawie na wszystkie pytania odpowiedział poprawnie, rąbnął się jedynie w pisowni jakichś nazw. I warto dodać, że nie był to sprawdzian typu quiz, oprócz zadań zamkniętych było bodaj siedem zadań otwartych, wymagających analizy i interpretacji przeczytanego tekstu.
Z trudem, bo z trudem, ale zaakceptowałem już jakoś to, że moje dzieci wolą książek słuchać, niż je czytać. Ale ja książek papierowych nie zdradzę. Jestem uzależniony od szelestu papieru.
Paweł Mazur