Nie tylko ich zresztą. I wcale nie o językach obcych mowa, bo te młodzi ludzie opanowują całkiem nieźle. Chodzi mi o polski „język giętki”, który powie „wszystko, co pomyśli głowa”. Może niekoniecznie na poziomie Słowackiego – choć mistrzów słowa posłuchać warto. Niektórzy tak robią.
W 2006 roku Roberto Benigni zaprezentował pierwszą część swego projektu Tutto Dante („Cały Dante”). Przez 13 wieczorów, stojąc przy pomniku Dantego na placu Santa Croce we Florencji, omawiał, a potem recytował z pamięci po jednej pieśni Boskiej Komedii. Nie było żadnej orkiestry, żadnych konferansjerów ani efektów specjalnych. Tylko Benigni i Boska Komedia. Tekst z początków XIV wieku.
Sukces przerósł najśmielsze oczekiwania autora projektu. Na placu ustawiono 4200 krzeseł; wszystkie zostały zajęte. Potem aktor objechał ze swoim spektaklem całe Włochy; obejrzało go około miliona ludzi. Gdy w 2007 roku telewizja RAI pokazała nagranie z pierwszego wieczoru, przed odbiornikami zasiadło prawie 11 milionów widzów.
Możemy spekulować, ilu Polaków zgromadziłaby recytacja Pana Tadeusza poprzedzona osobistym komentarzem polskiego Benigniego. Milion byłby sporym zaskoczeniem, prawda?
Odnoszę wrażenie, że dla wielu rodaków nauka języka polskiego w szkole, a przy okazji poznawanie polskiej kultury, nie są sprawami szczególnie istotnymi. W końcu każdy „umie po polsku”. Co innego angielski; najlepiej, żeby dziecko poszło do klasy anglojęzycznej. Niech wykuje twierdzenie Pitagorasa w języku Szekspira (którego, rzecz jasna, nie będzie czytać w oryginale – bo i po co?).
Nie dziwi zatem, że niewielkie zainteresowanie wzbudziły wyniki badania zatytułowanego Dydaktyka literatury i języka polskiego w gimnazjum w świetle nowej podstawy programowej (wybaczmy autorom ten tytuł). Szkoda, bo naukowcy przebadali, na zlecenie IBE, prawie 17 tysięcy gimnazjalistów, przeszło 16 tysięcy ich rodziców, 477 nauczycieli języka polskiego, a także 177 dyrektorów szkół i 192 bibliotekarzy. Obraz, jaki się ukazał, trudno nazwać optymistycznym. (1)
Najkrócej mówiąc, uczniowie „dość dobrze radzą sobie z nieskomplikowanymi procesami komunikacji językowej”, gdy jednak stają przed zadaniem odrobinę trudniejszym, „ich kompetencje okazują się niewystarczające”. A konkretnie: znają zasady poprawności językowej, ale nie umieją ich zastosować. Analizują tekst krok po kroku, lecz nie potrafią go zinterpretować. Nie wiedzą, jak uzasadnić własny sąd. Łącznie prawie połowa albo nie czyta wcale (12%), albo czyta kilka razy w roku (34%), albo odmówiła odpowiedzi na pytanie o lekturę (3%). Wymarzony materiał dla wszelkiej maści demagogów.
Niebezpieczeństwo dostrzegli też autorzy badania. W zaleceniach piszą, by „ćwiczyć trudną do wychwycenia przez gimnazjalistów umiejętność manipulacji” (chyba: rozpoznawania manipulacji?). Nastolatkowie nie dostrzegają jej w reklamach, można więc zapytać: jakim cudem zauważą ją w obietnicach polityków? Cóż, nie zauważą. Ze wszystkimi konsekwencjami.
Zdaniem badaczy największe wyzwanie to brak kontaktu młodych ludzi z lekturą. Uspokajam: MEN rozwiązał już problem, i to na poziomie szkół podstawowych. Z pomocą internautów ułożył „listę TOP 100 książek”. Dał na nie jakieś pieniądze. Załatwione.
Rzecz jasna, nie wszyscy gimnazjaliści kiepsko mówią i piszą po polsku, i nie wszyscy są łatwym łupem dla demagogów. Ale… jest tych niedokształconych młodych ludzi stanowczo za dużo. Ponieważ, nie łudźmy się, jacyś zawsze będą. Jak w każdym kraju.
Co można zrobić? Naukowcy formułują zalecenia, więc i ja coś dorzucę. Otóż poloniści mają w ręku atut, który nie zawsze wykorzystują. Z badania wynika bowiem, że uczniowie gimnazjów na ogół cenią i darzą sympatią nauczycieli polskiego. Aż 82% stwierdza, że język polski nie sprawia im trudności (to się nazywa wierzyć w siebie!).
Poloniści mają więc niezłą pozycję wyjściową. Do czego? Do zmian. Oczywiście tych, które są potrzebne, bo „lepsze” bywa wrogiem dobrego. Jednakże… badanie wskazuje na pewien rozdźwięk. Nauczyciele mówią: stosujemy różne metody dydaktyczne, zwłaszcza aktywizujące – takie jak dyskusja i burza mózgów. Uczniowie: lekcja to zwykle analiza i interpretacja dzieł literackich; dyskusje zdarzają się rzadko.
Przeprowadzone przez naukowców obserwacje lekcji potwierdzają wersję uczniowską: „tekst omawia się krok po kroku, skupiając się na analizie poszczególnych elementów”.
Oczywiście, badanie pokazuje jakąś średnią, a nie konkretnych nauczycieli. Wysunąwszy to zastrzeżenie, powiem: chyba zbyt rzadko ufamy młodym ludziom (piszę: my, bo też nie mam czystego sumienia). Ich samodzielne dociekania uważamy za stratę czasu. Przecież napięty program… Z niepokojem patrzymy na zegarek i w kalendarz. Czy tak musi być?
1 Czego na języku polskim nauczyli się gimnazjaliści
Tomasz Małkowski
Pisze Pan o braku możliwości wyrażenia prze ucznia swojego zdania nt. lektury, a przynajmniej z uczniowskiej perspektywy omawianie tekstu literackiego kończy się interpretacją. Trudno jest pogadać z gimnazjalistą o utworze, zwłaszcza lekturze, jeśli jej gimnazjalista nie przeczytał tylko ocenia na podstawie uprzedzeń (?), cudzych opinii (?). Moi uczniowie czasami zadają pytanie: „Pani, po co to nam?”, „Co nam daje czytanie <>?”. Nie dociera do nich, że lektura to pretekst do rozmów, rozwiązywania problemów, z jakimi mogą się spotkać w dorosłym życiu. Większość lekcji jest faktycznie odtwórcza, bo na TWÓRCZE lekcje brak czasu i brak partnera do rozmów, niestety. Innymi słowy – żeby rozmawiać na jakiś temat, trzeba umieć to robić, a czy polska szkoła tego uczy? …
Wniosek z tego prosty – jakość naszej demokracji zależy od liczby czytających obywateli. Ale po co politykom wymagający elektorat, odporny na manipulacje? Odpowiadam, gdyby ktoś nie wiedział. Po nic. Więc do poprawy czytelnictwa nikt ręki nie przyłoży. No chyba, że taką akcją jak „Wybierzmy lektury najmłodszym uczniom”. Nie tak dawno, bo 2 kwietnia, obchodzony był na całym świecie „Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci”. Na całym świecie, ale nie u nas. Przejrzałem wszystkie najważniejsze gazety i obejrzałem główne programy informacyjne w telewizji. Nikt się o tym dniu nie zająknął. Lud nie czyta, więc wydawcy wychodzą ze słusznego skądinąd założenia, że po co o tym informować, skoro to nikogo nie interesuje. I kółko się zamyka.