Nic nowego pod słońcem, chciałoby się powiedzieć. A jednak za każdym razem jest trochę inaczej. Mam na myśli sprawiedliwe ocenianie. Tym razem to „inaczej” ma związek z ocenianiem uczniów na podstawie wyników uzyskanych w czasie zdalnego nauczania. Czy w ogóle można tu mówić o mierzalnych wynikach?
Ale na początek o tym, że jednak nic się nie zmienia. Pamiętają Państwo film Poszukiwany, poszukiwana Stanisława Barei? Jest tam taka scena, gdy Marysia (Wojciech Pokora) opiekuje się rozkapryszonym nastolatkiem Antosiem (Filip Łobodziński). Podczas jednej z rozmów, kiedy Antoś już uznał autorytet silnej ręki Marysi, padają takie mniej więcej słowa:
– Kim ty, Antoś, chciałbyś być?
– Geszefciarzem.
– Kim?
– Będę robił interesy. Ojciec Tolka sprzedaje walutę i mają kupę forsy.
– Tak, ale na pewno nie mają szacunku społecznego i Tolek wstydzi się za swego ojca. Na pewno się wstydzi.
– Silna to ty jesteś, ale głupia… Na jakim świecie ty żyjesz? Wiesz, że Tolek ma w szkole same piątki?
– Pewnie dobrze się uczy.
– Guzik się uczy, chłopaki mu ściągi piszą i klasówy za prezenty.
– Tak? To sam sobie będzie winien, bo prezentami nie zastąpi wykształcenia, mój drogi.
– Zastąpi, będzie dawał łapówki!
Minęło prawie 50 lat i co się zmieniło? Nadal młodzież bardziej ceni kombinowanie niż pracę. Zresztą po co szukać w starych filmach. Można powiedzieć, że ściąganie to problem międzypokoleniowy. Sam przymuszony torturami mógłbym poopowiadać o swoich doświadczeniach (ale na szczęście jest takie prawo, które pozwala nie zeznawać przeciwko sobie). Zdalne nauczanie, a zwłaszcza zdalne egzekwowanie wiedzy, tylko ten problem pogłębiło. Bo ze ściąganiem stacjonarnym (choć i w tym pomysłowość uczniowska robi postępy) jakoś sobie nauczyciele potrafią radzić. Ze ściąganiem zdalnym poradzić sobie jest trudniej.
Bo czy nie jest tak, że niemal każda zadawana praca na ocenę kończy się tak samo – prawie samymi piątkami i szóstkami? A jeśli pojawia się jakiś błąd obniżający ocenę, to w kilku pracach ten sam? I czy nie ci akurat uczniowie, którzy na lekcji nie potrafią odpowiedzieć na najprostsze pytanie, przesyłają wzorową pracę pisemną do oceny? Nie wszyscy, rzecz jasna, ale tu dopiero robi się problem. Bo niektórzy pracują uczciwie.
Widać, że samodzielnie, ponieważ popełniają przy tym omyłki, do których mają prawo, bo przecież po to jest nauka. Ale te błędy, patrząc ślepym okiem belferskiej temidy, obniżają im ocenę. Jak zatem ocenić jednych i drugich, żeby było sprawiedliwie? Tu szóstka za pracę podejrzewaną o plagiat, a tam trójka czy czwórka za nieidealną pracę samodzielną?
Ktoś powie, że można próbować zakwestionować samodzielność pracy wykonanej zbyt idealnie, która na przykład powtarza typowy błąd – ale takie ewidentne dowody czynu zakazanego są rzadkie i nigdy nie wiadomo, kto komu podesłał „gotowca”. Nawet kiedy przeprowadza się test wiedzy przy użyciu specjalnie przygotowanych do tego stron, które „wyrzucają” za zabronione wychodzenie do innego okna wyszukiwarki – trudno spierać się z zaklęciami uczniów, że akurat mieli przerwę w dostępie do internetu.
Zwłaszcza że bardzo trudno zakwestionować taką pracę czy tłumaczenie uczniów wobec postawy ich rodziców, którzy mają wgląd do dziennika elektronicznego i wiedzą o ocenach dziecka szybciej niż ono samo. I w ciągu pięciu minut mogą wszcząć awanturę za niesprawiedliwe potraktowanie ich (niewinnego przecież) potomka. Czy uwierzą w to, że ich dziecko ściągało i będą się potrafili zgodzić z konsekwencjami?
Obawiam się, że nader często nauczyciele w kontaktach z rodzicami trafiają na kogoś z pokolenia Barejowych Antosiów i Tolków – a zresztą, jak już się powiedziało, to sprawa międzypokoleniowa. Tak często słyszy się o nas (mam na myśli rodaków), że trudna historia wykształciła w nas żyłkę kombinatorstwa. Opowiada się o tym anegdoty, na przykład taką, że „skombinować” to słowo trudno przetłumaczalne na inne języki. Pewnie, bądźmy dumni, opowiadajmy anegdoty (ale może też czasem poczytajmy historie innych narodów, które wcale nie przeszły przez raj na ziemi), bo przecież w wymiarze osobistym czasem dobrze jest coś sobie skombinować. Ale w gruncie rzeczy, w aspekcie społecznym, to nas to nasze kombinatorstwo wykłada na łopatki.
Mówi się, że grabie grabią do siebie. Mam wrażenie, że jako społeczeństwo jesteśmy supermarketem z takimi grabiami postawionymi w gotowości na sztorc.
A jednak trzeba tych naszych uczniów jakoś od siebie odróżnić, ocenić za całokształt. Myślałem, że może w ocenie stopnia samodzielności pomoże sprowokowanie ich, żeby zrobili coś sami, nie na ocenę, tylko z ciekawości. I taki plus wpisany wirtualnym ołówkiem do dziennika elektronicznego pomoże wystawić sprawiedliwą ocenę końcową.
Oj, naiwny, naiwny, jak dziecko we mgle, jak Goliat na pchle… (jak śpiewał Jan Kaczmarek).
Zasłyszana sytuacja. Lekcja fizyki przed przerwą świąteczno-feryjną. Na temat prawa Archimedesa. Po 30 minutach pada ze strony nauczyciela mniej więcej taka propozycja: „A teraz przez pozostałe 15 minut zastanówcie się, jak w domowych warunkach możecie zmierzyć objętość dowolnego ciała i przeprowadźcie taki eksperyment pomiarowy. Jeśli nie zdążycie w ciągu tych 15 minut, zróbcie to w ferie – ale gwarantuję wam, że 15 minut wystarczy. Wyniki możecie zamieścić na padlecie”. Po feriach nauczyciel pyta „Co zbadaliście? Podzielcie się wynikami, bo padlet pusty”. Okazuje się, że tylko 3 osoby wykonały polecenie. Reszta nie.
Ale nie wszystko stracone, nauczyciel w czasie ferii znalazł prostą angielskojęzyczną stronkę, gdzie taką symulację eksperymentu z pomiarem objętości ciał można przeprowadzić o suchych rękach. Można wybrać rodzaj zanurzanego ciała i rodzaj cieczy, dobrać wymiary ciała. Dokonać pomiarów masy. Później wystarczy tylko odczytać, o ile podniósł się poziom cieczy w wirtualnej zlewce. Stronka bardzo intuicyjna. Nauczyciel, który na szukaniu takich pomocy spędził pół ferii, zachwycony, bo to świetna pomoc w czasach zdalnej nauki. Prosi uczniów, żeby dokonali wirtualnych pomiarów na tej stronce. Tu i teraz. 10 minut wystarczy. Ilu wykonało? Kolejnych 3 uczniów. Dlaczego pozostałe osoby nie zrobiły? „Bo myślałem, że to później trzeba zrobić i poszedłem sobie zrobić kanapkę”, „Bo to po angielsku było”, „Bo ja nie rozumiem tego”, „Bo u mnie nie działa”…
Przypomniała mi się taka rozbudowana tabela z czasownikami operacyjnymi. Taksonomia Blooma to się chyba nazywało. Tyle tam jest mądrych czasowników opisujących czynności, które można ocenić, podzielonych na kategorie: zapamiętywanie, rozumienie, zastosowanie, analizowanie, tworzenie, ocenianie…
A „skombinować” jakoś tam nie ma! Rozmija się nam ta edukacja z życiem, oj, rozmija!
PS Bardzo przepraszam, wiem, że czytelników bloga „Postaw na edukację” to nie dotyczy, ale zauważyłem ostatnio, że przy tak rozwiniętym zmyśle kombinowania wielu naszych obywateli nie ma rozwiniętego zmysłu czytania ironii. Zatem czuję się w obowiązku dodać, że powyższy felieton zawiera lokowanie ironii. A już szczególnie w ostatnim akapicie.
Ryszard Bieńkowski