Przecież wszyscy od czasu do czasu zajmujemy się historią. Każdy ma jakieś zdanie na temat dziejów świata, a im mniej o nich wie, tym bardziej kategoryczne jego sądy.
Ostatnio próbowałem wyjaśnić znajomemu, że nie da się napisać historii obiektywnej – każda narracja o przeszłości jest w ten czy inny sposób subiektywna (a w razie złych intencji narratora staje się manipulacją). Znajomy nie dał się przekonać. Powtarzał jak mantrę: trzeba obiektywnie przedstawiać fakty. Tylko które z miliardów faktów? Wiadomo: bitwy, rewolucje, wynalazki i tak dalej.
Wyjaśnię Państwu, bo znajomemu nie dałem rady: przez wybór tych a nie innych faktów zyskujemy taki a nie inny obraz przeszłości. Przykład: przez długi czas opisywano okrucieństwa krzyżackie w Prusach, Polsce i na Litwie. Prawda to? Jak najbardziej. Krzyżacy byli okrutni. Jeśli jednak wspomnimy o okrucieństwach popełnianych przez inne nacje w owym czasie, także naszą – otrzymamy zupełnie inny obraz. Taki mianowicie, że pod względem barbarzyństwa Krzyżacy nie odstawali od reszty ówczesnej Europy.
Jako autor podręczników do historii powiem: lata edukacji historycznej mojego znajomego zostały stracone. Człowiek ten – w błogim przekonaniu, że poznaje prawdę – przyjmie taką narrację o przeszłości (i teraźniejszości!), jaka będzie odpowiadać jego światopoglądowi.
Zapyta ktoś: Czy to ma znaczenie? Owszem. Obraz przeszłości służy modelowaniu ludzkich zachowań dziś. Nie ma polityki bez poglądu na historię. PRL-owskie podręczniki podkreślały nieuchronny jakoby konflikt polsko-niemiecki. Od Mieszka I po II wojnę światową nic tylko niemiecki Drang nach Osten. Na czym polegała manipulacja? Otóż nie wspominano o długich okresach pokojowego współistnienia (znacznie dłuższych niż okresy konfliktów). Niemcy mieli być odwiecznym wrogiem – i basta. Z wyjątkiem „dobrych Niemców” z NRD.
Piszę o tym, ponieważ sporo się ostatnio mówi o podniesieniu rangi nauczania historii. Fakt, nie jest to przedmiot uważany przez uczniów za priorytetowy. Wielu pyta, po co marnować czas; w zamian mogliby się uczyć języków, ekonomii, informatyki… One się przydają w życiu. A historia?
Uczniowie ci… mają rację. Historia w postaci serwowanej przez aktualną podstawę programową jest potrzebna jak piąte koło u wozu (chyba że dzieciaki trafią na dobrego nauczyciela – ale jemu podstawa bardziej przeszkadza, niż pomaga). Czy po to uczymy o przeszłości, żeby przechodnie umieli odpowiedzieć na pytanie dziennikarzy zadawane 11 listopada: co się stało tego dnia i w którym roku?
Odpowiem: nic takiego się nie stało. Przez cały listopad 1918 roku coś się działo, potem zresztą też; odzyskanie niepodległości było procesem, a nie wystrzałem. Datę 11 listopada wybrano jako symbol.
W historii fakty i daty są cegłami; budowla to zrozumienie procesu i wyciągnięcie wniosków. Lepiej pokazać mniej, ale z różnych punktów widzenia. Świat nigdy nie był czarno-biały; młodzi ludzie muszą wiedzieć, że przeszłość można interpretować różnorako. Trzeba dać im narzędzia, by nie stali się łupem demagogów. My natomiast mamy uczyć faktów i dat, jakby to one były najważniejsze.
Zakres tematów, które musi poznać polski uczeń, jest imponujący. W szkole podstawowej „opisuje działalność gospodarczą polskiej szlachty, używając pojęć: folwark, pańszczyzna, kmiecie, spichlerz, spław rzeczny”. I co z tego? Ilu z Państwa niehistoryków powie mi, co to takiego folwark? Co wynikło z nastawienia gospodarki państwa na produkcję rolną? Jakie stąd wnioski płyną dla nas dziś?
Kilkanaście lat temu zdarzyło mi się przestudiować angielskie podręczniki do historii. Jest ich mnóstwo (nikt tam nie wymaga ministerialnego wpisu). Nauczyciel decyduje, z czego będzie uczył. Moje pierwsze zdziwienie: jak to, cała książka o dziejach Anglii w XI i XII wieku? To jak oni się wyrabiają z programem?
Ano tak, że mają zupełnie inną podstawę programową (National Curriculum). (1) Weźmy jej część dla III etapu edukacyjnego (11-, 14-latki). Pada tam stwierdzenie, że nauczyciel ma przeplatać chronologiczny przegląd wydarzeń wchodzeniem w głąb wybranych zagadnień (stąd książka o XI i XII wieku). Jak to zrobi – jego sprawa. Ma ogromną, nieznaną nam wolność w doborze treści nauczania. Podstawa wymienia zaledwie siedem obowiązkowych punktów w rodzaju: „Rozwój Kościoła, państwa i społeczeństwa w średniowiecznej Brytanii 1066–1509”. Pod każdym takim punktem znajduje się kilka sugerowanych zagadnień, które nauczyciel może omówić, ale nie musi.
Wielkie nieba, to jak oni zdają egzaminy? A jeśli nauczyciel jest bęcwałem, to co? My jesteśmy przygotowani. Treści nauczania dla naszych podstawówek: 29 zagadnień ogólnych i 90 szczegółowych; wszystkie obowiązkowe. Do moich ulubionych należą pojęcia, które musi znać szóstoklasista: „awans społeczny i likwidacja analfabetyzmu, planowanie centralne, dyktatura partii komunistycznej, opozycja demokratyczna”… Świetne na sprawdzian, prawda? Dzieciak wyjaśni i dostanie ocenę. A czy cokolwiek zrozumie…
Jeśli będziemy „podnosili rangę przedmiotu” przez wprowadzanie kolejnych punktów, podpunktów i podpunktów do podpunktów, to zohydzimy historię sobie i uczniom. Może warto popatrzeć, jak uczą inni?
Tomasz Małkowski
1 National curriculum in England: history programmes of study