Wyniki badań PISA z 2035 roku nie pozostawiają cienia wątpliwości: 15-latki z kraju nad Wisłą dorównują 20-latkom z innych państw. Do Polski, tak jak dwadzieścia lat temu do Finlandii, ciągną pielgrzymki nauczycieli z całego świata. Wszyscy zachodzą w głowę: gdzie tkwi tajemnica sukcesu polskiej edukacji?
Sala, w której o 12.00 ma się odbyć konferencja prasowa rzecznika polskiego MEN, pęka w szwach. Widzę znajome twarze korespondentów BBC, CNN, ZDF, RAI, TVE… Są korespondenci radia i prasy internetowej. Wszyscy rozmawiają o jednym: dlaczego właśnie Polakom się udało?
Minutę przed dwunastą rzecznik (nie podaję płci, by nie zostać posądzonym o mizoginizm bądź mizoandryzm) siada za stołem na podwyższeniu. Wielojęzyczny gwar milknie jak nożem uciął. Daję znak operatorowi naszej telewizji. Niepotrzebnie – kamera już nagrywa.
– Witam państwa – zaczyna rzecznik. – Ponieważ wiem, o co przede wszystkim chcecie zapytać, zacznę od odpowiedzi na to niezadane pytanie.
Po sali przebiega szmer uznania.
– W edukacji jest inaczej niż w mediach – wyjaśnia rzecznik. – Reforma przeprowadzona dziś da wyniki dopiero za dwadzieścia lat. To tak, jakby materiały z tej konferencji wyemitowano w 2055 roku.
Świetnie, rzecznik ma poczucie humoru. Mogę liczyć na sporą oglądalność relacji.
– Reforma zaczęła się w 2009 roku, gdy część polskich sześciolatków poszła do pierwszej klasy. A był to dopiero początek. Z prawdziwym niepokojem oczekiwaliśmy pojawienia się dziewięciolatków w czwartej klasie. Wiadomo: w polskiej szkole zaczyna się wtedy podział na przedmioty, pojawiają się różni nauczyciele, stopnie, wyższe wymagania…
Rzecznik zawiesza głos. Niespiesznie sięga po butelkę. Leniwie odkręca nakrętkę, powoli nalewa wody do szklanki. Mistrz suspensu.
– Dziesięciolatki nie zawsze sobie radziły, a co będzie z dziewięciolatkami? Tylko głupi by się nie bał, bo na tym etapie kształcenia zmieniliśmy niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek.
Rzecznik upija kilka łyków. Musi dać dziennikarzom czas, by pojęli rewolucyjność zmian w polskiej edukacji.
– I co się stało? – nie wytrzymuje reporter New York Timesa.
– Dziewięciolatki poradziły sobie znakomicie – rzecznik uśmiecha się promiennie. – Owszem, musiały przysiąść fałdów, ale taki jest dzisiejszy świat. Zresztą, od czegóż są dorośli? Dzieci otrzymały dodatkową pomoc od nauczycieli, rodziców, babć, dziadków, krewnych, sąsiadów, znajomych oraz znajomych znajomych i… dały radę!
– Fantastisch! – słyszę zachwycony szept dziennikarki Süddeutsche Zeitung.
– To był pierwszy krok do oszałamiającego sukcesu – mówi dalej rzecznik. – Pomyśleliśmy bowiem: czemu nie podnieść poprzeczki jeszcze wyżej? Rzecz jasna, bez bzdurnych programów pilotażowych; my w Polsce zawsze idziemy na całość. W najgorszym razie jakoś to będzie.
Przerzuciliśmy wymagania z gimnazjum do szkoły podstawowej, gimnazjalną próżnię wypełniliśmy programami licealnymi, a w liceach zaczęliśmy kształcić magistrów i doktorów. Zamknęliśmy wyższe uczelnie – z wyjątkiem dwóch, które produkują noblistów. Wyobrażacie sobie państwo, jak nasza reforma odciążyła budżet?
Dziennikarze wstają z miejsc. Biją brawo tak hucznie, że kołyszą się kryształowe żyrandole, wykonane przez uczniów trzeciej klasy szkoły podstawowej w Żyrardowie. Tylko korespondent fińskiego dziennika Helsingin Sanomat sceptycznie kręci głową.
– Czyżby wątpił pan w nasz sukces? – zwraca się do niego rzecznik.
– Jak udało się wam przyspieszyć rozwój intelektualny i emocjonalny dzieci? – pyta Fin całkiem poprawną polszczyzną. – Wszystkie teorie psychologiczne i pedagogiczne…
– Są niewarte funta kłaków – wpada mu w słowo rzecznik. – Zakazaliśmy ich rozpowszechniania jako sprzecznych z zasadą równości. Dziewięciolatek ma pełne prawo uczyć się tego samego co dziesięcio- czy dwudziestolatek.
– A jeśli nie chce z tego prawa korzystać?
– Wysyłamy go na obóz reedukacyjny. Tam, w zdrowej atmosferze pracy fizycznej, docenia wartość równego dostępu do edukacji.
– Ale…
– Ech, wy Finowie – rzecznik macha pobłażliwie ręką. – Recepta na sukces jest prosta jak budowa cepa. Niech pan posłucha, co trzeba zrobić. Po pierwsze: działać zamiast tracić czas na myślenie. Po drugie: zwiększać młodym ludziom obciążenie; dadzą radę. A że słabi odpadną? To naturalne. Po trzecie: robić swoje, choćby tacy jak pan krzyczeli wniebogłosy, że się mylimy. Proszę pana, mylić to się może pogodynka, ale nie Ministerstwo Edukacji Narodowej. Koniec, kropka.
Konferencja skończona. Długotrwałe oklaski przeradzają się w niekończącą się owację na stojąco.
Jakże mi żal zmarnowanej młodości… Pociesza mnie tylko myśl, że przynajmniej moje dzieci będą żyły w nowym, wspaniałym świecie.
Tomasz Małkowski
Panie Tomku, wstrzelił się Pan z tym tekstem idealnie w czas. Gratuluję! W Gazecie Wyborczej pojawił się artykuł pt. „Brytyjska minister edukacji: reformę naszego szkolnictwa zainspirowały sukcesy Polaków”, gdzie przeczytałam:
„Aby nadrobić dystans do najlepszych, Brytyjczycy zwiększają wymagania na egzaminach GCSE (odpowiednik naszych testów gimnazjalnych). Od września w państwowych szkołach podstawowych i ponadpodstawowych w całej Anglii obowiązuje też nowa podstawa programowa. Zawiera pewne nowinki – np. już pięciolatki mają uczyć się programowania, w późniejszych latach pojawia się robotyka i drukowanie 3D – ale generalnie zakłada po prostu więcej wkuwania: Szekspir, gramatyka, ułamki, nazwy rzek i pasm górskich…”.
Od razu przypomniał mi się Pana wpis. Oj! Oby to nie była prorocza wypowiedź. Los dzieci na całym świecie byłby nie do pozazdroszczenia. Nasz zresztą też – jako ludzi zależnych od decyzji, jakie w przyszłości będą podejmować owe dzieci.
Utrata przyjemności z uczenia się może wszak stać się początkiem końca pasma sukcesów. Ogólnie wiadomo, że dla efektywności uczenia się istotny jest poziom odprężenia umysłu. Mózg jest najbardziej chłonny, gdy zminimalizuje się poziom negatywnego napięcia emocjonalnego i fizycznego. A przy tym nieustannym podwyższaniu wymagań wobec dzieci…
Przejście z etapu edukacji początkowej do klasy czwartej jest dla dzieci rzeczywiście bardzo trudne. A dla tych uczniów, którzy zaczynali naukę rok wcześniej, jest pewnie jeszcze trudniejsze. Z tym że te różnice w programach, według których uczą się dzieci sześcio- i siedmioletnie powinny być wyrównane – przynajmniej teoretycznie – już w klasach 1-3. Trudniejsze do wyrównania są pewnie różnice emocjonalne.
Jestem jak najbardziej za obowiązkową edukacją od szóstego roku życia, z tym że dzieciom trzeba stworzyć odpowiednie warunki do nauki. Posadzenie ich w ławkach, wymagania od nich skupienia przez 45 minut to absurd. Pierwsza klasa powinna jednak bardziej przypominać przedszkole. Problem pewnie też w tym, że nauczyciele 1-3 uczą sześciolatki tak samo jak uczyli wcześniej dzieci o rok starsze.
Kluczem do rzeczywistego podwyższenia poziomu edukacji jest edukacja przedszkolna. W Polsce objętych jest nią ok. 40 proc. dzieci, o ile dobrze pamiętam, a w krajach zachodnich – 90 proc.