Rozpocznę od tego, na czym Paweł Mazur skończył swój wpis w ubiegły piątek. „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. Cytat z aktu fundacyjnego Akademii Zamojskiej z 1600 r., następnie sparafrazowany przez Stanisława Staszica w „Uwagach nad życiem Jana Zamoyskiego” w 1787 r., jest aktualny do dziś i nad jego sensem nie ma co deliberować. Trzeba natomiast się zastanowić, jak to chowanie uczynić efektywnym, w przy tym i efektownym, bo ten ostatni aspekt jest obecnie – mam wrażenie – najważniejszy na świecie. A że szkoła jest częścią tego świata i dla niej taki być powinien. Oderwanie edukacji od życia jest bowiem jej główną wadą i bolączką.
Nauczyciele z niecierpliwością oczekiwali wyników wyborów. Wraz z ich ogłoszeniem w środowisku nauczycielskim pojawiły się ogromne nadzieje na zmiany. Taką nadzieję mam i ja.
I gdyby przyszły minister edukacji zapytał mnie, co trzeba w polskiej szkole zmienić, wymieniłabym 3 rzeczy (pensje pominę jako oczywiste). W ich opisie skupię się na swoim podwórku, czyli nauczaniu języka polskiego w szkole podstawowej.
Pierwsza rzecz to lista lektur. Zlikwidowałabym ją całkowicie. Celem nauki polskiego w podstawówce nie jest historia literatury, ale zachęcenie uczniów do świadomego czytania i wyposażenie ich w odpowiednie do tego narzędzia. Do tego wcale nie potrzebujemy tekstów z klasyki, które uczniów straszą i są dla nich po prostu (zbyt) trudne. Moim marzeniem jest całkowita swoboda w wyborze tekstów do analizy. Jedyny warunek, jaki musiałyby spełnić, to dostosowanie do grupy wiekowej. Chciałabym omawiać taką lekturę przez cały semestr. Bez stresu i presji czasowej. Doskonale mogłabym na jej przykładzie wytłumaczyć uczniom zawiłości gramatyki, stylistyki, a przede wszystkim problematyki i sposobu, w jaki została przedstawiona. Na bazie takich lektur można by tworzyć przedstawienia, wykorzystywać je do prac malarskich, dokonywać własnych adaptacji filmowych czy zastosować inne działania, jakie wykoncypuje sobie nauczyciel. Uczeń lekturę by przeżywał. Po skończeniu szkoły podstawowej uczniowie znaliby 10 lektur, ale znaliby je na wyrywki, bardzo dokładnie.
Druga rzecz. Interdyscyplinarność. To jest warunek niezbędny, żeby uczniowie umieli połączyć wiedzę i umiejętności z różnych dziedzin życia. Wyobrażam sobie, że niektóre zajęcia prowadzone byłyby przez dwóch nauczycieli. I nie w systemie 45-minutowych lekcji. Nowoczesna szkoła musiałby postawić na nauczanie blokowe, musiałaby zaakceptować nieoczywiste miejsca prowadzenia zajęć, nie bałaby się edukacji outdoorowej.
Trzecia rzecz to nacisk na naukę projektową i grupową. Taka forma wymuszałaby na uczniach kreatywność, pomysłowość i wzięcie odpowiedzialności za swoje decyzje. Niechby każdy semestr kończył się takim interdyscyplinarnym projektem. Wiem, że wymagałoby to od nauczycieli zmiany sposobu myślenia i ogromu pracy, ale sądzę, że efekty przyszłyby bardzo szybko. Jeśli uczniowie w wersji optymalnej sami wymyśliliby tematy swoich projektów, na pewno by się w nie zaangażowali. Wiedzieliby i widzieliby, jak wiedza funkcjonuje w praktyce. Przy okazji poznaliby swoje mocne i słabe strony. Wiedzieliby, co sprawia im frajdę, w czym są dobrzy, a co jest dla nich wewnętrzną przeszkodą. Stąd już krok do wyboru właściwego zawodu.
Żeby to się zadziało, trzeba jeszcze dofinansować szkoły, żeby były wyposażone we wszystkie niezbędne do zajęć akcesoria. Absolutnie nie może być tak, jak jest obecnie, że większość rzeczy nauczyciel organizuje sobie sam. My, nauczyciele, nie jesteśmy od wyposażania swojego warsztatu pracy. O to zadbać musi pracodawca i ustawodawca. Nauczyciel ma mieć wolną od tego głowę – jego zadaniem jest skupienie się tylko na procesie edukacyjnym, prawidłowe jego zaplanowanie i przeprowadzenie.
I jeszcze jedna refleksja. Żeby to się udało, trzeba zacząć od likwidacji egzaminu kończącego szkołę podstawową, bo jest on do niczego niepotrzebny. W swojej formule niczego nie sprawdza, a powoduje, że cały proces edukacji jest jemu podporządkowany.
Joanna Hulanicka