Postaw na edukację

18.09.2020

Język, głupcze

Czyli o tym, kto nam poplątał języki

Język, głupcze

Budowniczym wieży Babel Bóg pomieszał języki. Przez to nie mogli się ze sobą dogadać, zarzucili budowę i rozproszyli się po świecie. Piękna opowieść, jak wiele ze Starego Testamentu, i bardzo dzisiejsza.

Niedawno byłem świadkiem pewnej rozmowy matki z synem – moich znajomych, którzy wyjechali na weekend nad morze. Działo się to tuż przed odjazdem z powrotem do domu.

– Zabrałeś z domu ładowarkę?
– Nie zabrałem, zostawiłem na stole.
– Czyli to nie jest twoja ładowarka?
– Moja.
– Czyli zabrałeś.
– Mówię ci, że nie zabrałem.
– Czyli to nie może być twoja.
– Jako to, nie może być? Jest moja.
– Czyli zabrałeś.
– Nie zabrałem, ile mam ci tłumaczyć.

Wymiana zdań trwała przez pięć minut. Wszyscy, którzy się jej przysłuchiwali, domyślili się, co było przyczyną nieporozumienia. Syn, mówiąc, że nie zabrał ładowarki, miał na myśli mieszkanie na czas urlopu, a mama – dom, w którym mieszkają na co dzień.

W procesie komunikacji (że polecę tak wykładowo) ważne jest właściwe odczytanie konwencji, w której prowadzi się komunikację. Pamiętam jeszcze ze studiów, że w zasadzie jest 5 takich konwencji.

(Przez chwilę może być nudno, ale uprzejmie proszę się przemęczyć i doczytać do końca).

Pierwsza to konwencja realistyczna – komunikujemy wprost to, co mamy na myśli: „książka jest na stole”. Nic dodać, nic ująć. Trudno o nieporozumienie, bo wszystko zostało jasno wyłożone.

Druga to konwencja quasi-realistyczna, czyli taka, w której w zasadzie komunikujemy wprost, tak jak w konwencji realistycznej, ale przez różnego rodzaju przyzwyczajenia językowe, skłonności do upiększania mowy wplatamy w komunikat określenia lekko nacechowane stylistycznie: „Ziemia obiecana leży na stole”. Dzięki kontekstowi wiemy, że to nie biblijna ziemia obiecana leży na stole, ale książka Władysława Reymonta o tym tytule.

Czasem trudno rozpoznać, czy posługujemy się konwencją realistyczną czy quasi-realistyczną. Utrwalone w języku metafory niełatwo jest odróżnić od określeń jednoznacznych. Gdy zamiast „książka jest na stole” powiemy: „książka leży na stole”, to już nieco wychodzimy z pełnego realizmu w stronę tego quasi. Leżenie (jak i stanie) w pierwszej kolejności przysługuje ludziom i zwierzętom – przedmiotom już wtórnie. Inny przykład – każdy wie, czym jest podnóże góry, choć też każdy wie, że tak naprawdę góra nie ma nóg. Granica między realizmem a jakby realizmem jest bardzo nieostra.

Nieporozumienie w przytoczonej na początku rozmowie polegało na niezrozumieniu konwencji użycia słowa „dom” przez chłopaka, który zabrał ładowarkę (lub jej nie zabrał). Dla niego domem był pokój w pensjonacie (a więc zrozumiał pytanie mamy jako quasi-realistyczne), a dla jego mamy – ich dom, z którego przyjechali i do którego właśnie mieli wrócić (więc od początku do końca trwała w konwencji realistycznej).

Trzecia to konwencja metaforyczna. I tu naprawdę robi się już kłopot, ponieważ metafory są trudne w odbiorze. W miarę łatwo jest z metaforami oklepanymi – sformułowanie „ziemia obiecana leży na stole” może zostać odczytane także metaforycznie, ale jest to przenośnia banalna – mówi nam, że możemy łatwo coś osiągnąć. „Ziemia obiecana” to coś pożądanego, a określenie „leży na stole” oznacza, że łatwo możemy po to sięgnąć. I tutaj znowu decyduje kontekst. Ale z metaforami oryginalnymi, twórczymi jest już w odbiorze znacznie trudniej. Zwłaszcza gdy ktoś je wyprowadzi z ich naturalnego miejsca przebywania, czyli z poezji, w świat realny. Usłyszy się czasem coś w rodzaju „rodzina to ogród” i nie wiadomo, co z tym zrobić. Może gdybyśmy więcej czasu spędzali w świecie tej konwencji, czyli w poezji, to metafory wyjęte z tego świata i wrzucone „do reala” nie byłyby tak trudne. Ale nie spędzamy. Aż 63 procent z nas nie spędza czasu z żadną książką, a co dopiero mówić o poezji. Dlatego na przykład politycy tak chętnie i często posługują się metaforami i instrumentalnie nadają im zawężone znaczenie, okrojone na potrzeby własnej tezy. Wiedzą bowiem, że większość z nas da się uwieść pięknym słowom, którym instrumentalnie odebrano część znaczenia.

Czwarta to konwencja magiczna. I tu jest z pozoru łatwo. W bajce kot ma prawo chodzić w butach, a czarownica – latać na miotle. Łatwo się odnajdujemy w konwencji magicznej, ponieważ to relikt myślenia naiwnego, charakterystycznego dla dziecka. A kto nie słuchał w dzieciństwie bajek, kto się nie bawił? W przeciwieństwie do konwencji metaforycznej nie trzeba się tu zastanawiać nad prawdziwym sensem przekazu magicznego: Pinokio skłamał i wydłużył mu się nos. Tak widocznie było. Kłopot, gdy ktoś próbuje zrozumieć przekaz magiczny poprzez konwencję realistyczną. Tak jak mój znajomy, który, oglądając film science-fiction, mówi: „to niemożliwe”.

No i piąta konwencja, do której brnę tu przez te cztery wcześniejsze, czyli ironiczna. Bo z nią jest najgorzej. Jeszcze jakoś sobie radzimy z jawną ironią. W większości rozumiemy dowcipy typu „Przychodzi baba do lekarza”, albo „Raz Polak, Rusek i Niemiec spotkali diabła”.

Ale ironia mniej jawna, mniej rubaszna, a za to ukryta, polegająca na delikatnym mrugnięciu okiem, jest bardzo trudno wykrywalna. Zwłaszcza ostatnio. A niezrozumiana ironia może wywołać dość dziwaczne skutki. Jeszcze pół biedy, gdy ktoś jej nie wyłapie i przez to po prostu się nie roześmieje. Znacznie gorzej, gdy przez niezrozumienie konwencji obrazi się albo oburzy.

Niedawno mój kolega, Bartek Brosz, przytoczył słowa naszej noblistki, Olgi Tokarczuk. Zrobił to w emocjach, ponieważ nie zgadzał się na niesprawiedliwy osąd pewnego tekstu zamieszczonego w pewnych ćwiczeniach do języka polskiego w klasie 6. Przytoczę za nim słowa pani Olgi Tokarczuk:

„Największą chorobą naszych czasów stał się literalizm – tendencja do ograniczającej myślenie dosłowności. Pierwszym jej objawem jest brak zdolności do rozumienia metafory, potem pauperyzacja poczucia humoru. Towarzyszy jej skłonność do wydawania ostrych, pochopnych sądów, nie toleruje niejednoznaczności, nie rozumie ironii i – w końcu – powoduje powrót dogmatyzmu i fundamentalizmu. Literalizm nie rozumie ani literatury, ani sztuki i jest gotowy ciągle pozywać twórców do sądu za obrazę uczuć. Literalista bowiem w swoim upośledzeniu popada w zamęt emocjonalny, nie potrafiąc umieścić tego, czego doświadcza, w jakimś szerszym, głębszym kontekście”.

Może w ostatnich latach w edukacji nastąpiła jakaś niezauważalna zmiana, w której duża część z nas zatraciła poczucie zniuansowania relacji międzyludzkich, których jednym z najważniejszych przejawów jest wspólny język. Wspólny – co nie znaczy jednoznaczny i jednowymiarowy. Wspólny, czyli wieloraki, piętrowy i wymagający kompetencji zarówno od mówiącego, jak i słuchającego. Bez tej świadomości nie zrozumiemy się wzajemnie i sami sobie sprawimy wieżę Babel, sami sobie poplączemy języki.

„Ekonomia, głupcze” – takie hasło pomogło wygrać wybory Billowi Clintonowi. W jakiej konwencji zostało wygłoszone, skoro mimo użycia inwektywy nikogo nie obraża?

A gdybym tak powiedział: „Język, głupcze”? Czy też nikt by się nie obraził? Czy może za taką parafrazę, lekko ironiczną, czyli właściwie parodię hasła, stałbym się ofiarą jakiegoś świętego oburzenia internautów?

Tak jak pewne wydawnictwo za pewne ćwiczenie z parafrazą tekstu pewnej piosenki.

Ryszard Bieńkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.