Przekonujemy dzieci i młodzież do konsumpcji tego, do czego nie jesteśmy przekonani. Rok po roku reforma za reformą demoluje szkoły, a my bez nadziei, zaciskając zęby, zmuszani wmuszamy uczniom wciąż te same przeterminowane musy przesłań i interpretacyjne pulpy. W tym miejscu niech każdy polonista cichutko, wstydliwie, ale uczciwie wymieni swoje znienawidzone lektury…
W polskiej szkole od niemal stu lat jęczą: uczeń jak Gałkiewicz, polonista zaś jak Bladaczka i obie strony tej tragifarsy krztuszą się teoretycznie zdrową, lecz w istocie toksyczną papką listy lektur, której zjełczałe archaizmy i anachronizmy wywołują torsje w postaci wypracowań (w nich uczeń wyjaśnia, że kobitki wiozły zesłańców na Sybir, a Sofokrates napisał mitologię).
Stołowanie się na lekcjach polskiego skutkuje reakcjami alergicznymi na wylewające się z lektur –izmy i grozi powikłaniami (gdy uczeń desperacko szuka komunizmu słownego w Zemście, a próba wymówienia słowa „winkelriedyzm” kończy się terapią logopedyczną). Wskutek „przerabiania” lektur już absolwent szkoły podstawowej ma refluks, a podrażnione „nieszczęsnymi ochędóstwami” i „pałającą dzięcieliną” kubki smakowe nie pozwolą mu delektować się w liceum bogactwem smaków poezji Szymborskiej, zachwycić opowiadaniami Stasiuka czy Tokarczuk; te zresztą połyka w biegu – dwa tygodnie przed maturą. Najnowsza i aktualna literatura polska pozostaje poza jego zasięgiem.
Cóż dopiero kuchnia europejska i światowa! Utrwalony wstręt do lekturowej jarzyny nie pozwoli uczniom zasmakować w ascetyczne przyrządzonych utworach Hemingwaya, docenić wyszukanych potraw Faulknera. Morsztynów i Naborowskiego serwujemy do bólu, ale już Güntera Grassa nie? Wiersze Konopnickiej tak, ale proza Annie Ernaux broń Boże? Jakim cudem miałby absolwent faszerowany dwanaście lat takim kanonem lektur zaryzykować danie kuchni molekularnej – degustację postmodernistycznych wiktuałów? Tu Gombrowicz drwiąco przypomni, że jeśli utwory „trącą myszką” to „gusta i reakcje rzeszy czytelniczej zalatują sztywnym i skostniałym trupem”. Gdy dekonstruujemy z uczniami deminutiva w Reja opisie letnich rozkoszy, przy całej naszej polonistycznej czułości dla rzeżuszek, jabłuszeczek i krogulaszków skrycie marzymy, by ze staropolskiej wsi wyrwać się z uczniami hen, hen w świat szeroki, na przykład na niepowtarzalny spacer ulicami Londynu z Virginią Woolf. A gdyby tak spod lipy i Soplicowa uciec na wagary z I.B. Singerem, no może nie od razu do Nowego Jorku, ale do sztetla w Biłgoraju? Oj, chciałoby się buntowniczo głosić Brodskiego pochwałę nudy, zamiast przysypiać przy Fortepianie Chopina. Chyba każdy polonista ma taką listę ukochanych książek – odtrutek na kanon.
Polski uczeń wskutek naszej intensywnej pracy z lekturami nabawił się zespołu jelita wrażliwego po dawce 50 martyrologicznych siwertów na godzinę lekcyjną romantyzmu i pozytywizmu energicznie emulgowanych. Trzeba się zgodzić z Gombrowiczem, że: „Smak publiczny ogromnie psuje się na takich utworach. Ludzie w końcu nie wiedzą (…), co dobry towar, a co namiastka; na dłuższą metę odbija się to fatalnie na ich gustach estetycznych. Lepiej jadać skromnie, ale zdrowo, niż karmić się frykasami źle przyrządzonymi”. Wbrew naszym intencjom szkodzimy, a jeśli czegoś uczymy, to zaciskania ust w odruchu obronnym. Skazujemy uczniów w najlepszym wypadku na literaturę typu fast food i ograniczenie się do literatury młodzieżowej i fantasy. W najgorszym na całkowite nieczytanie.
Niestety, jesteśmy częścią systemu prawnie usankcjonowanej przemocy o nazwie „kanon lektur” na usługach totalitarnej władzy „podstawy programowej”.
Z polonistów ten system robi policję myśli, która zmusza uczniów do nie-myślenia, gdy trenujemy ich w schematach interpretacyjnych, czyli grillujemy wciąż od nowa Wokulskiego romantyka- pozytywistę, Konrada prometeizm podajemy au sec, a bronowicka chata flambe to symbol roztańczonej Polski. To my ostrzegamy przed wnikliwością i krytycyzmem, gdyż na egzaminie nie wolno szczerze napisać, że imponuje im Balladyna, a Alina ich irytuje, nie wolno przekonywać, że przemiana Raskolnikowa jest wątpliwa psychologicznie, a Wallenrod to po prostu okrutny dureń. Nie pozwalamy im pisać o autentycznych przeżyciach, pragnieniach, lękach, kneblując frazami, które muszą wykorzystać w argumentacji w hurrapesymistycznych rozprawkach. Klasa po klasie odcinamy ich od wybitnej, atrakcyjnej literatury, stawiającej trudne pytania i nieudzielającej łatwych odpowiedzi, zamykając w patriotycznej histerii i polonistycznej historii.
Jak młodzież ma czytać dobrą literaturę, jak z własnej woli podejść do półki z książkami, zamiast sięgać po komórkę lub kliknąć serial na Netflixie, jeśli proponujemy toksyczną kuchnię „przeterminowanego” kanonu lektur? Przez lata doskonalimy taktykę podawania mrożonek w tej szkolnej kuchni zasługującej na jak najbardziej brutalną rewolucję w huku wyrazów nacechowanych emocjonalnie i realizujących funkcję ekspresywną języka. Jeśli naszymi rękami ten kanon lektur niszczy resztki czytelniczych odruchów w uczniach, jeśli kibitka i kaganiec, lipa imć Jana i grób Agamemnona, soplicowski dwór i Tetmajerowa osmętnica stają się narzędziem ogłuszania, ogłupiania i kneblowania ucznia, to ja takiego narzędzia nie chcę. Nie chcę szkodzić literaturą, którą kocham, uczniom, których szanuję i którym współczuję. Pytanie brzmi: jak leczyć?
Dagmara Zawistowska-Toczek
O autorce: Gdańszczanka z wyboru, która wraz ze swymi uczniami odkrywa tajemnice literatury i języka polskiego, a dzięki ich wrażliwości i inspirującemu otwarciu na świat może być współautorką serii podręczników do szkoły średniej. Jako doktor nauk humanistycznych bada wyrażanie doświadczenia niewyrażalnego i granicznego w literaturze oraz modele krytyki literackiej. Książki i artykuły nie tylko pisze i czyta, ale też redaguje stylistycznie, językowo i merytorycznie jako redaktor wydawniczy współpracujący z gdańskimi instytucjami kulturalnymi.