Już Platon (a przed nim uczeni radzieccy) narzekał na młodzież. Co tam Platon, dużo dużo wcześniej też z pewnością narzekano. Wyobrażam sobie jaskiniowca, który każe przynieść chrust na ognisko swojemu młodszemu współplemieńcowi i narzeka przy tym, że „za moich czasów to dzieci po chrust biegały bez nakazywania i z uśmiechem na ustach, a po drodze jeszcze grzybów nazbierały”.
Tak sobie myślę, że wynalezienie szkoły mogło być chytrym pomysłem dorosłych na to, żeby jakoś zaradzić coraz gorszym pokoleniom młodzieży (może gdzieś tam tkwiła też malutka potrzeba zemsty za niespełnione oczekiwania). Zagoniono więc dzieci do szkoły i… dopiero można było sobie ponarzekać! Bo jakoś od tej szkoły młodzież nie zaczęła być lepsza – przynajmniej w oczach dorosłych i przynajmniej do tego stopnia, żeby zaprzestano narzekania.
Rzecz jasna nie wiadomo, jaka by młodzież była, gdyby nie szkoła (może jeszcze gorsza), ale to właśnie dzięki placówkom oświatowym na całego, w niemal laboratoryjnych warunkach można było się wziąć za określanie stopnia gorszości młodzieży – zarówno w porównaniu do starszych, jak i wobec siebie nawzajem. Tak najprawdopodobniej powstał system oceniania, stopniujący w uczony sposób uczniowską gorszość w odniesieniu do jakiegoś idealnego wzorca. Współcześnie ten wzorzec nazywa się wymaganiami edukacyjnymi i określa, co uczeń powinien wiedzieć, rozumieć oraz potrafić na poszczególne oceny.
Ale zostawmy tę amatorską historiografię oświaty. Zmierzam do tego, że szkoła, która kształci i wychowuje młodych ludzi, nigdy nie sprawi, że będą idealni. A z drugiej strony mniemanie dorosłych, że młodzież jest coraz gorsza, nie może być prawdziwe, bo przy tylu pokoleniach (nawet nie od jaskiniowca poczynając, a tylko od Platona) dawno skończyłaby się skala. I pamiętajmy – my narzekający dorośli bylibyśmy na tej skali tylko ciut „lepsi”, promil dosłownie, od dzisiejszej młodzieży.
Nie wiem jak na Państwa, ale na mnie narzekali – i rodzice, i nauczyciele. Głównie za lenistwo, za złe stopnie, za długie włosy, no i za wygłupy. Z jednej strony mieli rację, bo to wszystko była prawda, a z drugiej nie mieli, bo patrzyli ze swojego dorosłego punktu widzenia. Też mógłbym na nich ponarzekać, że nie mieli w sobie mądrości Jana Kochanowskiego, który przed półtysiącleciem napisał fraszkę Na młodość:
„Jakoby też rok bez wiosny mieć chcieli,
Którzy chcą, żeby młodzi nie szaleli”.
Ale musiałbym marudzić też na samego siebie, bo i mnie nie ominęła przypadłość narzekania na własną córkę. Do pewnego momentu nie mogłem narzekać na jej oceny, ale na lenistwo – proszę bardzo. Na lenistwo! Zapomniał wół, jak cielęciem buł. Albo na „dziwną” muzykę, której słucha. Albo na ubiór. Mógłbym właściwie ponarzekać też na to, że jakoś przesadnie „nie szaleje”… ale lepiej nie wywoływać wilka z lasu.
Napisałem, że do pewnego momentu nie miałem podstaw, żeby narzekać na jej oceny – ale teraz już mógłbym to robić. Jest w klasie maturalnej, po półtorarocznym kursie przygotowawczym do matury rozszerzonej z chemii i biologii. W tym czasie po pierwsze została zaskoczona nagłym wykatapultowaniem w kosmos stopnia złożoności materii, której się miała nauczyć, po drugie przytłoczona ilością materiału do ogarnięcia, a po trzecie zaszantażowana tempem pracy, na zasadzie „kto przeżyje, wolnym będzie, kto umiera, wolnym już”. Oceny się popsuły, zapał siadł, a poczucie, że dobrze wybrała przedmiot swoich zainteresowań, się zachwiało. Skończyło się to tym, że teraz odrzuca wszystkie swoje wcześniejsze pomysły związane ze studiami. Nie chce mieć nic wspólnego z biologią i chemią. Warczy, gdy wspomina się o medycynie albo weterynarii, prycha na kierunki biochemiczne. Chce szyć! Właśnie za uzbierane pieniądze kupuje sobie lepszą maszynę do szycia.
Ale czy mógłbym na nią narzekać? Czy to ona wymyśliła, żeby z czteroletniego liceum (w praktyce trzyipółletniego) zrobić trzyletnie (w praktyce dwuipółroczne) – i to w zasadzie bez okrojenia programu, poza drobną kosmetyką? A potem, jakby się zapomniało, że już jest ciasno, jeszcze ścisnąć cały kurs rozszerzony do dwóch lat (w praktyce do półtora roku)?
Otóż ona tego nie wymyśliła, ona została na to skazana. Przez dorosłych. Założenia tamtej reformy były takie: po co powtarzać dwa razy to samo w gimnazjum i liceum, lepiej przenieść część materiału z wcześniejszego etapu do pierwszej klasy liceum, a „poważną” naukę do matury zacząć od drugiej klasy. Ta poważna nauka to pełen kurs rozszerzony między innymi z tak trudnych przedmiotów, jak chemia, których nie da się nauczyć na pamięć, trzeba je zrozumieć. W półtora roku.
Uczniowie tego nie wytrzymują, trzeba to jasno powiedzieć. Przypadek mojej córki nie jest odosobniony. To nie są jeszcze studia wyższe, żeby wymagać od licealistów kucia jak na trzysemestralne egzaminy – kobyły. Nikt ich nie przygotował do takiego trybu pracy. To nawet nie jest możliwe ze względu na możliwości rozwojowe w tym wieku. Nikt też im nie stworzył warunków, żeby jakoś się w ten tryb wdrożyły.
Na kogo więc mam narzekać? Czy nie na dorosłych, którzy wtłaczają młodzież w wymyślone przez siebie ramy i wybrzydzają, jeśli ktoś nieładnie w tych ramach wygląda? A nie daj Boże jeszcze z tych ram wystaje?
Mam wrażenie, że ostatnio ci dorośli są coraz gorsi. Za moich czasów byli jacyś lepsi.
Ryszard Bieńkowski