Obrazek pierwszy. Moja mama przez kilkadziesiąt lat uczyła języka polskiego w szkołach podstawowych. Różnych. Lepszych, gorszych, ale w sumie te gorsze były dla niej najlepsze, bo mogła tam wykorzystać swoją wyjątkową umiejętność „ujarzmiania” szkolnych zakapiorów. Jakoś umiała się dogadać z najgorszymi zabijakami i czasem sprowadzała ich na dobrą drogę. Dyrekcja niekiedy te umiejętności doceniała, a niekiedy nie. Jak to w życiu. W polityczne konflikty mama raczej nie popadała, co nie było specjalnie trudne. Uczyła dzieci ładnie mówić i pisać, czytała z nimi zadane lektury, robiła rozbiory zdań i zapoznawała ze środkami stylistycznymi stosowanymi przez Chotomską, Brzechwę czy Tuwima. W zasadzie nie było się do czego przyczepić. Osoby hospitujące jej lekcje nigdy nie miały żadnych zastrzeżeń. A jednak raz doszło do konfliktu, który o mało co nie skończył się wyrzuceniem mamy z pracy…
Mianowicie szkoła, w której uczyła, zorganizowała uroczystą akademię ku czci Wielkiej Rewolucji Październikowej.
Program akademii był jak najbardziej prawomyślny, zawierał wszystko, co być powinno – podniosłe pieśni, rewolucyjne wiersze, zachwyt nad proletariatem i peany ku czci Związku Radzieckiego. Na akademię spędzono oczywiście wszystkich uczniów, było całe grono pedagogiczne, zaproszono też jakąś panią z kuratorium, która miała status gościa specjalnego. Akademia skończyła się owacją na stojąco, a oklaskom nie było końca.
Kilka dni później mamę wezwano do kuratorium. Była trochę zaniepokojona. „Czego oni mogą ode mnie chcieć?” – zastanawiała się.
Kiedy weszła do wielkiego gabinetu, pani zza biurka wydarła się na nią piskliwym głosem:
– Dlaczego pani nie klaskała w czasie akademii ku czci Wielkiej Rewolucji Październikowej?
– Co proszę? – mama była trochę zdezorientowana.
– Ostentacyjnie pani nie klaskała! Nie możemy tolerować takich jawnych politycznych prowokacji! Jaki przykład pani daje młodym ludziom?
Mama spróbowała szybko zebrać myśli i w końcu wypaliła:
– Nie klaskałam, bo… bolały mnie ręce.
– Co?
– Dzień wcześniej miałam w domu mnóstwo pracy. Pranie, sprzątanie, gotowanie. Na drugi dzień rąk nie czułam…
Pani z kuratorium wydawała się zaskoczona tą odpowiedzią. W gabinecie przez krótką chwilę zapadła kłopotliwa cisza.
– Zastanowimy się, co z panią zrobić. Proszę już iść.
Po zastanowieniu okazało się, że na szczęście mama może nadal wykonywać zawód nauczyciela. Skończyło się tylko na naganie.
Obrazek drugi. Na jednej ze ścian w naszej licealnej klasie wisiała korkowa tablica. Czasem ktoś coś na niej przyczepił, jakąś informację, jakiś błahy komunikat, ale generalnie była niezagospodarowana. Pomyślałem, że mógłbym tam zrobić ścienną gazetkę. Niekoniecznie informacyjną, a bardziej rozrywkową czy nawet artystyczną (jak każdy wrażliwy młodzian pisałem wówczas wiersze). Porozmawiałem o tym z wychowawcą klasy i wyraził zgodę. Wziąłem się do roboty. Treści, które zwykle zamieszczałem, były oczywiście mało politycznie drażliwe (rzecz działa się pod koniec lat 80.), ale mimo to wychowawca każdy numer gazetki wnikliwie rano czytał i cenzurował. Któregoś razu wpadłem jednak na pomysł, aby na korkowej tablicy zamieścić wywiad z… Leninem. Że niby spotykam go w parku i ucinamy sobie miłą pogawędkę. Włodzimierz Uljanow w moim wywiadzie był przedstawiony z sympatią, nie odmalowałem go w sposób karykaturalny czy obraźliwy. Patrzył jedynie na polską rzeczywistość lat 80. z dużym niepokojem, nie kryjąc rozczarowania, że jego idee zostały tak zniekształcone (nieco wówczas Lenina idealizowałem). Przeczuwałem, że będzie z wywiadem chryja, więc poleciałam do szkoły już przed 7.00 rano i jeszcze przed lekcjami przyczepiłem swój tekst do korkowej tablicy. Co lekcję sprawdzałem, czy jeszcze tam wisi. Wisiał mniej więcej do 11.00 i wzbudzał ogromne zainteresowanie uczniów, a potem go zdjęto. Wychowawca wezwał mnie do siebie i zdenerwowanym głosem zażądał, abym na drugi dzień przyszedł do szkoły z mamą. Pokrótce naświetliłem jej problem i następnego dnia rano stanęliśmy wspólnie przed panem od historii. Wychowawcy trudno było ukryć zdenerwowanie. Drżała mu powieka, a głos się łamał:
– Czy pani sobie zdaje sprawę, co pani syn narobił? Przecież mnie mogą za to wyrzucić ze szkoły!!!
– Przecież to nie pan napisał ten tekst… – mama próbowała nieco uspokoić sytuację, ale wychowawca jej nie słuchał.
– Pani syn jest elementem antysocjalistycznym i nie wierzy w reformowalność tego systemu!!! Czy to do pani w ogóle dociera?
Nie wiem, czy to dotarło do mojej rodzicielki. W każdym razie dostałem szlaban na robienie gazetki, a wychowawcy ze szkoły nie wyrzucili. Dotrwał do emerytury.
Obrazek trzeci. W czwartej bodaj klasie liceum omawialiśmy na lekcji opowiadanie Marii Dąbrowskiej pt. „Na wsi wesele”. Polonistka (należała do PZPR i nie kryła swoich politycznych sympatii) wcześniej nakreśliła pokrótce sytuację społeczno-polityczną w Polsce po drugiej wojnie światowej. W pewnym momencie jakby przycupnęła i z niepokojem w oczach zaczęła mówić do nas głośnym szeptem, który ledwo dochodził do ostatnich ławek:
– Wiadomo przecież, że Nową Hutę wybudowano obok Krakowa, aby wprowadzić do tego inteligenckiego miasta robotników. To było działanie celowe.
Potem się wyprostowała, strzepnęła jakiś paproszek z garsonki i już normalnym, donośnym głosem zaczęła omawiać lekturę.
Dlaczego to wszystko akurat teraz mi się przypomniało? I dlaczego poczułem potrzebę, aby o tym napisać? Na te pytania proszę już sobie odpowiedzieć samodzielnie…
Paweł Mazur