Nie ma się co oszukiwać – młodzież nigdy nie kochała lektur szkolnych. Możemy sobie narzekać, że obecny kanon obowiązkowych utworów wyznaczonych uczniom do przeczytania jest archaiczny, nudny i „nie zachwyca”. Ale prawda jest taka, że czego by do tego kanonu nie wpisać, z zasady naznaczone będzie piętnem przymusu, a tego młodzież najbardziej nie lubi. Dosadnie przedstawił to Gombrowicz w scenie konfliktu Gałkiewicza z Bladaczką. Przy czym Gałkiewicz reprezentuje w tym sporze everymana, każdego ucznia. Bladaczka zaś, ze swoim „Jak to Gałkiewicza [Słowacki] nie zachwyca, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że zachwyca?!” typowego belfra normatywistę. Taki belfer niesie przez wieki swój sztandar, na którym wypisane są surowe hasła – rozkazy, i głosi, jak powinien wyglądać idealny świat. W tym świecie Słowacki ma zachwycać, bo „wielkim poetą był”. Ale ten sztandar to jego jedyny pomysł na to, jak ten idealny świat stworzyć: należy wydać rozkaz, żeby tak ten świat widzieli ludzie.
W pewnym sensie najdotkliwiej (i, można powiedzieć, ostatecznie) przekonał się o tym Sokrates, którego skazano na śmierć za niewyznawanie bogów, których uznaje państwo, a wyznawanie bogów, których państwo nie uznaje.
W dawnej szkole za niewykonywanie takich rozkazów belfrów normatywistów groziły rózgi, klęczenie na grochu lub siedzenie w kozie. Droga do rozumu prowadziła przez dolną część pleców. Dzisiaj, kiedy w sferze obyczajowej, społecznej i wolnościowej jesteśmy o kilka dobrych kroków do przodu w stosunku do czasów, w których rozum spał, a budziły się potwory (parafrazując tytuł słynnego dzieła Francisca Goi), sankcje nie są aż tak bolesne, ale też mogą mieć poważne konsekwencje. Nie przeczytasz – nie zdobędziesz punktów na egzaminie. Można nawet powiedzieć, że są to sankcje bardziej perfidne, bo egzaminu nie można nie zdać. Można za to przez marny wynik punktowy zamknąć sobie drzwi do dobrej edukacji.
Dawniej bunt przeciw takiemu nakazowo-normatywnemu systemowi był jakby większy. Dzisiejsi uczniowie nie protestują tak jawnie. Dominuje system obejść, który charakteryzuje się koniunkturalizmem i oportunizmem. Po co się buntować przeciw czytaniu Pana Tadeusza, skoro jest film będący dość wierną adaptacją poematu Mickiewicza? Dwie godziny można się jakoś przemęczyć. Podobnie z Zemstą Fredry, Przedwiośniem Żeromskiego, Sposobem na Alcybiadesa Niziurskiego, Starą Baśnią Kraszewskiego, Pożegnaniem z Marią Borowskiego, W pustyni i w puszczy i Quo vadis Sienkiewicza – że wspomnę tylko o adaptacjach z ostatnich kilkunastu lat.
Za moich czasów ratowały nas ekranizacje na przykład Akademii Pana Kleksa Brzechwy, Nad Niemnem Orzeszkowej czy Dziadów Mickiewicza (w autorskiej wizji Konwickiego), ale znaliśmy też na pamięć dzięki serialom telewizyjnym na przykład: Lalkę Prusa, Noce i Dnie Dąbrowskiej, Chłopów Reymonta. A do tego chyba wszystkie dramaty Szekspira z poniedziałkowych teatrów telewizji, tak samo komedie Moliera oraz przekłady dramatyczne powieści Dostojewskiego. I wiele innych. „Ratowały” – a to znaczy, że wówczas, w czasach szkolnych, żadnego z tych dzieł nie przeczytałem! Przyszło to nadrobić dopiero na studiach.
Czasy się więc aż tak bardzo nie zmieniły. Może jedynie tym się różnią, że teraz mimo lepszego dostępu do ekranizacji klasyki literatury nie korzysta się z niej tak jak kiedyś. Dawniej w czarno-białym telewizorze były dwa programy (dwójka śnieżyła), dlatego oglądało się wszystko, co miało związek z rozrywką. A rozrywką była wówczas kultura. W odróżnieniu od programów publicystycznych i propagandy politycznej.
Teraz wszystko jest w zasięgu ręki. Na trzy kliknięcia myszką. Ale się po to nie sięga, bo kultura literacka przestała być rozrywką. Stała się za to ciążącym balastem, bo nie jest łatwa w odbiorze, wymaga myślenia, refleksji i, co najgorsze, znajomości motywów, toposów, tropów i wewnątrztekstowych powiązań. Łatwiej ogląda się prostszą rozrywkę, taneczne lub śpiewacze show, paradokumenty, programy, w których kłócą się ze sobą politycy… a może tu jest właśnie klucz do zrozumienia tego fenomenu. „Kłócą się”, a więc działają emocjonalnie i w ten sposób angażują uwagę widzów, którzy mogą opowiedzieć się za jedną ze stron. Tak samo w show tanecznych i śpiewaczych – są oceny, pochwały, krytyka, łzy, złość i radość. Po prostu na ekranie są emocje – wystarczy na chwilę nie przełączyć programu i można je wszystkie powspółodczuwać. Bez takiego wysiłku, jaki jest wymagany przy odbiorze trudniejszej formy, takiej jak książka lub film artystyczny.
I tu koło się zamyka. Skąd młody człowiek ma wiedzieć, że uczucia i emocje przedstawione w paradokumencie są tylko płaskim przedstawieniem wymyślonej sytuacji życiowej, a dramaty bohaterów literackich to metafora ludzkiej egzystencji i pogłębiona analiza targających człowiekiem namiętności? Musiałby to sam odczuć, bo gdy się mu to powie, to i tak nie uwierzy.
A czy ma szansę to odczuć, czytając książki z kanonu lektur?
Ryszard Bieńkowski