Mamy sierpień, więc jakże mógłby nie pojawić się w prasie temat drogich podręczników. Choć trzeba przyznać, że przez ostatnie lata nieco ten problem przycichł. Nic dziwnego – poprzedni rząd wprowadził dotację na podręczniki dla uczniów szkół podstawowych i gimnazjów, dzięki czemu zdecydowana większość rodziców nie musiała za nie płacić.
Temat podręcznikowej drożyzny pojawił się jednak ponownie przy okazji dyskusji nad ciężkim losem nowego rocznika licealistów. Nie dość, że tak trudno im było znaleźć miejsce w szkołach pierwszego, drugiego, czy choćby ósmego wyboru. Że wielu z nich czeka nauka na dwie zmiany i ruch jednokierunkowy podczas spaceru na przerwach. Że rozpoczną poważną naukę na przykład historii starożytnej z zasobem wiedzy wyniesionej z czwartej klasy starej szkoły podstawowej, kiedy na historii uczono obrazków z dziejów. Że ich nauczyciele będą po lekcji prędko i w nerwach zbierać się, żeby obsłużyć kolejną szkołę. I tak dalej… To jeszcze na starcie trzeba będzie wydać przynajmniej jedno miesięczne 500+ na podręczniki. A może i więcej! Bo przecież do nowego liceum nie da się podręczników odkupić z drugiej ręki.
Przyznam, że od początku programu „darmowy podręcznik” mam co do niego mieszane uczucia. Z jednej strony z całą pewnością pomaga on rodzinom znajdującym się w najtrudniejszej sytuacji bytowej zachować płynność finansową we wrześniu. Kiedy policzony jest każdy grosz, wydanie na raz kilkuset złotych jest bardzo dotkliwe. Z drugiej natomiast strony zwolnienie rodziców z obowiązku zapewnienia swoim dzieciom narzędzi do nauki od początku wydawało mi się pomysłem, który wcześniej czy później doprowadzi do samozwolnienia się rodziców z odpowiedzialności za edukację własnych dzieci. Nie myślę rzecz jasna o wszystkich rodzicach, ale o tych, którzy nieszczególnie przykładają się do wspierania dzieci w ich szkolnym trudzie. Wraz z „darmowym podręcznikiem” dla wielu zniknął nie tylko spory wydatek, ale też jedyny obowiązek związany z edukacją potomka. A co pozostało? Oczekiwania, życzenia i żądania.
Mój kolega, którego żona zaangażowana była w rekrutację w jednym z liceów, opowiedział mi historię pewnego ojca, który przyszedł wraz ze swoim synem, żeby dowiedzieć się, czy szkoła jest godna, by uczyć jego dziecko. Rozsiadł się przed członkami komisji, założył nogę na nogę i zapytał: „To co wasza szkoła może zaoferować mojemu synowi?”.
Może w innych okolicznościach taka troska ojca byłaby nawet budująca, ale o przyjęcie do tego liceum ubiegało się kilkanaście osób na jedno miejsce, a próg przyjęcia zbliżony był do maksimum, jakie można było uzyskać na egzaminie. Co można było odpowiedzieć temu rodzicowi?
Cóż, oczekiwania i żądania urosły ponad miarę, toteż i konieczność wydania kilkuset złotych za komplet podręczników wydaje się wielu rodzicom niesprawiedliwy. Od razu zastrzegam, że nie mam na myśli tych rodziców, którym publiczne wsparcie pomaga rozwiązać gardłowe sprawy, ale tych, którzy przywykli do myśli, że darmowe podręczniki im się po prostu należą.
A jak jest z tą drożyzną? Podręcznik na cały rok nauki kosztuje około 30–50 zł. Tyle samo, ile zwykła, zadrukowana na czarno książka… Problem w tym, że może to nie być zbyt obrazowe porównanie – z badań nad czytelnictwem z ostatnich lat można wywnioskować, że statystyczny Polak (a więc i rodzic) może nie mieć pojęcia, ile kosztuje zwykła książka… W takim razie inne przykłady wydatków na edukację:
I żeby już było wszystko jasne – wcale nie uważam, że te dodatkowe wydatki na edukację są nadmierne i nieusprawiedliwione. Dla dobra dziecka warto ponieść nie tylko takie koszty. Kłopot w tym, że jak na poziom cywilizacyjny, w którym się znajdujemy, oraz związane z nim potrzeby i aspiracje zarabiamy, średnio licząc, stanowczo za mało.
Ryszard Bieńkowski