Postaw na edukację

20.06.2019

Na koniec roku szkolnego – refleksyjnie

O planie na szkolnych gagatków

Na koniec roku szkolnego – refleksyjnie

W środę odbyło się zakończenie roku szkolnego i rozdanie świadectw. Uczniowie cieszyli się z pasków na cenzurkach, z wyciągniętych w górę ocen, niektórzy po prostu z promocji, bo nie była ona pewna do samego końca. Do świadectw dołączono okolicznościowe dyplomy, a także nagrody za trud i osiągnięcia. Wszyscy mają świadomość, że zakończył się pewien etap. Jedni z lepszym skutkiem, inni z gorszym, ale wszyscy mają go już za sobą. Po wakacjach przyjdzie kolejny rok szkolny, będzie można zacząć wszystko od nowa. Ile to ja razy mówiłem „od przyszłego roku to ja się za siebie wezmę”. Myślę, że czasy się aż tak bardzo nie zmieniły i wielu uczniów myśli tak samo i dziś. A jak to będzie – zobaczymy.

Nauczycielom zostało jeszcze uzupełnienie dokumentacji szkolnej, udział w radach pedagogicznych i komisjach rekrutacyjnych. Ale ten dzień był także dla nich symbolicznym zakończeniem roku szkolnego. Rozstają się na dwa miesiące z uczniami. Życzą im udanych wakacji, liczą na to, że we wrześniu spotkają opalone, pełne wrażeń i przeżyć dzieci z przewietrzonymi głowami. Może z tych przewietrzonych głów wyleci trochę wiedzy, ale szybko się to uzupełni i pójdzie dalej z nauką. Po cichu, patrząc na swoich ubranych na galowo uczniów, życzą im i sobie, żeby nie spotkało ich nic złego, żeby uważali na siebie i nie narażali się na ryzyko. Przestrzegali ich co prawda wielokrotnie przed niebezpieczeństwami, ale czy to można przed wszystkim przestrzec?

Gdy czasem wspominam swoich nauczycieli, zastanawiam się, na czym im najbardziej zależało. Przecież nie mogli liczyć na to, że przemienią nas w aniołów. Musieli mieć świadomość, że jesteśmy, jacy jesteśmy, i cudów nie będzie. A jednak próbowali. Mam w żywej pamięci kilku swoich belfrów i nie zawsze są to ci, których wówczas najbardziej lubiłem.

Ale po latach okazało się, że w moich wspomnieniach najmocniej tkwią te osoby, które miały na nas jakiś konkretny plan. Niby nic specjalnego, ale w tym planie było coś więcej niż tylko staranie, żebyśmy nauczyli się treści z zakresu tego czy innego przedmiotu.

Moja nauczycielka języka polskiego w szkole zawodowej wiedziała, że nie mamy szans na to, żeby stać się choćby średnio elokwentnymi humanistami. Nawet nie miała w perspektywie przygotowania nas do matury. Po trzech latach mieliśmy pójść do pracy (może niektórzy do technikum) w elektrowni atomowej (w budowie – to ważny szczegół) albo do jakiegoś zakładu, gdzie elektrycy zawsze byli potrzebni. Dlatego nawet nie próbowała nauczyć nas „od do” jakiegoś materiału. Nie mieliśmy żadnych podręczników. Tymczasem nagle, gdzieś mniej więcej w połowie drugiej klasy, większość naszej klasowej populacji zaczęła masowo czytać książki, odwiedzać jedyną w mieście księgarnię i wypytywać o nowości. Nie szukaliśmy Ulissesa, a raczej najnowszych powieści kryminalnych Alistaira MacLeana – ale gdy ukazał się Ulisses, to część z nas też go kupiła. Można powiedzieć, że to były inne czasy. Ale jednak – połowa klasy elektromechaników regularnie czytała i kupowała książki. Jak nasza pani profesor to zrobiła? Nie wiem, prawdopodobnie była czarodziejką. Nie wiem też,czy to był ten jej plan, czy też samo tak wyszło. Ale może patrząc na nas, sztubaków z sieczką w głowie, pomyślała „cudów nie będzie, ale żeby chociaż czytać lubili”? I udało jej się to sprawić.

Z kolei mój matematyk w technikum, a przy okazji wychowawca, był dziwakiem. Do tego był oschły i bardzo wymagający. Wrzucał na głęboką wodę i krytykował. Stopniowe zwiększanie trudności? Żarty. Brał do tablicy po 4 osoby na raz, każdej dyktował zadanie do rozwiązania i wymagał szybkiego dojścia do rezultatu. Gdy ktoś sobie nie radził albo się ociągał, to w atmosferze skandalu był odsyłany do ławki, a jego zadanie podejmował następny wywołany do odpowiedzi. W ten sposób w ciągu 15 minut przy tablicy mogła się znaleźć prawie cała klasa. Jaki w tym mógł być plan? Może „zachowaj czujność”? Kto nie śledził zapisów na czterech połówkach tablicy (tak, tak, to możliwe – zresztą bywało i sześć połówek), ten narażał się na fuknięcie nosem i wzrok bazyliszka zamieniający w kamień.

Ale to nie o ten plan mi chodzi. Nasz wychowawca wymógł na nas odpowiedzialność za samych siebie. Od początku mieliśmy sami pisać usprawiedliwienia – z nieprzygotowania i z nieobecności. Nie fatygował do naszych wewnętrznych spraw rodziców. A jak wspomniałem, wzrok miał bazyliszka, toteż usprawiedliwienia musiały być prawdziwe i odpowiedzialne. Inne kończyły się niesławą i czasowym wykluczeniem.

Kto by uwierzył, że można zatęsknić za spojrzeniem bazyliszka – ale gdy jego wzrok tylko omiatał któregoś z nas, czuliśmy się fatalnie. To był jego plan – uruchomić w nas odpowiedzialność i – a co tam, niech zabrzmi patetycznie – sumienie.

Oboje już nie żyją. Natomiast duża część naszej klasy regularnie co pięć lat spotyka się w okrągłą rocznicę matury, do której po pewnych perturbacjach jednak przystąpiliśmy. Mało mówimy wtedy o swoich bieżących sprawach, zresztą możemy je omówić przy innych okazjach. Podczas tych rocznicowych spotkań wspominamy szkolne sytuacje i naszych nauczycieli. Zwłaszcza tych, którzy mieli na nas jakiś plan.

Ryszard Bieńkowski

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.