Co tracimy w nauczaniu zdalnym, to już mniej więcej wiemy. Ostatnio głośno o zagubionych uczniach, których trudno zliczyć, choć minister podaje jakieś liczby. Pewnie na podstawie sprawozdań, które stale wypełniają dyrektorzy szkół. Zdalne nauczanie to także niższe zarobki nauczycieli. Straty ponosimy również, rzecz jasna, w kontaktach z dziećmi.
A czy coś zyskaliśmy? Poza pieniędzmi zaoszczędzonymi na paliwie, jeśli ktoś do pracy dojeżdżał samochodem, i pieniędzmi wydawanymi na nowe kreacje. W nauczaniu zdalnym wystarczy dresik i coś, co widać w kamerze, ale to coś można przecież wyciągnąć z szafy, ze starych zapasów. O fryzjerze i kosmetyczce nie wspomnę, bo do niedawna zakłady były zamknięte, czyli niedostępne, czyli też zaoszczędziliśmy.
Wrzucenie nauczyciela do rzeczywistości zdalnej wyrzuciło go z budowanej pieczołowicie strefy komfortu. Dobry nauczyciel to doceni, potraktuje jako szansę na samorozwój i przełamanie pewnej sztampy. A to zawsze jest pożyteczne.
Jakie korzyści możemy odnotować po kilku tygodniach nauczania zdalnego? Widzę kilka.
Po pierwsze, jeśli ktoś nie przyjął modelu nauczania opartego na wysyłaniu do uczniów zakresu materiału i skrupulatnego ich z tego rozliczania, to może w dziedzinie wykorzystywania nowych technologii sporo się nauczyć. Okazało się, że programy do wideokonferencji, robienia animacji czy prezentacji wcale nie są takie trudne i można je szybko opanować dzięki tutorialom z YouTube’a. Powtórzę – tutoriale z YouTube’a, a nie z kursów organizowanych przez ministerstwo, o czym zdaje się często kłamać minister. Ja osobiście od pana ministra nie dostałam żadnego wsparcia. Wsparcia udzielają mi koleżanki i koledzy z branży, od których się uczę i na których eksperymentuję. Pierwsze próby z połączeniami na żywo były bowiem testowane na spotkaniach towarzyskich przy kawie i winie. Okazało się wówczas, że wspólnie można się wiele nauczyć. Krótka wymiana informacji na temat tego, kto już co opanował, pozwala znacznie przyspieszyć proces sprawnego korzystania ze zdobyczy IT. Wiele nauczyć się w tej kwestii można także od uczniów, choć w tym zakresie na jaw wyszła także taka prawda, że uczniowie są biegli w tym, co jest im potrzebne do grania i istnienia w mediach społecznościowych. Inne umiejętności niekoniecznie są opanowane. Okazało się, że wysłanie e-maila z odpowiednim załącznikiem może stanowić problem. O edycji tekstu nie wspomnę, bo od dawna widzę, że wyjustowanie tekstu to dla uczniów umiejętność zupełnie zbędna.
Druga, ważniejsza część zysku. Oczywiście piszę przy założeniu, że nie pracujemy w trybie wyślij/odbierz. Jeśli opanowaliśmy narzędzia i widzimy się z uczniami, nawiązujemy nowy typ relacji. Kiedy uczeń zobaczy, że któraś z umiejętności nauczyciela została nabyta w wyniku jego porad, jest po prostu dumny i zadowolony, a przy okazji zawiązuje się nowa nić porozumienia. Nauczyciel widziany w komputerze, w domowym zaciszu, nabiera innego wymiaru. Z mojej praktyki wynika, że jest bardziej przystępny, z taką bardziej ludzką twarzą. Twarzą, która nie zawsze kryje się pod makijażem, z twarzą zmęczoną, z krzyczącymi w tle dziećmi i szczekającym psem. Okazuje się, że nauczyciel to też człowiek. Człowiek, który ma takie samo życie jak uczeń. Dla niektórych naszych podopiecznych to doświadczenie bardzo zaskakujące. Doświadczenie, które – tak przy okazji – działa w obie strony. Też widzimy uczniów nieco inaczej. Przy włączonym mikrofonie czy kamerze odnajdują się często osoby, które w klasie nie mają szans się wypowiedzieć, bo się po prostu wstydzą. Kontakt przez komputer ośmiela.
Korzyści są duże, jeśli tylko chcemy się ich doszukać, ale jeszcze większa – mimo wszystko – jest chęć powrotu do klasycznego trybu funkcjonowania szkoły. Widok ucznia i nauczyciela w komputerze to cały czas tylko namiastka prawdziwej edukacji opartej na budowaniu relacji.
Joanna Hulanicka