Tak sobie wyobrażam, że każdy nauczyciel ma zawsze pod ręką (albo przynajmniej w pamięci) listę gagatków, na których się uwziął. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że niektórym uczniom nagle i bez żadnej ich winy spadają oceny?
Pewien młody człowiek, aktywnie działający na rzecz uczniów, stwierdził niedawno: „Nauczyciele najważniejszych dla mnie przedmiotów – języka polskiego i WOS-u, w tym wychowawca – otwarcie ogłosili, że »gadam głupoty«. Zaczęły mi spadać oceny”. Przy czym te „głupoty” to raczej nie były herezje w stylu: „Lalkę napisał Wokulski” albo „III Rzeczpospolita Polska to monarchia”, tylko postulaty działacza dotyczące praw uczniów. Chłopak uważa, że za ich głoszenie polonista z wosowcem jak nic się na niego uwzięli.
Kto wie, może tak było. Tylko że to chwyt stary jak edukacja. Tak się bronił już Tomaszek Niechcic, a przed nim rzesze adeptów, żaków i stażystów z całego świata.
Gdy trzeba wytłumaczyć przed rodzicami słabsze oceny, wszelkie chwyty są dozwolone, zwłaszcza po wywiadówce, kiedy grożą szlabany i zamykają się widoki na przykład na nowy komputer. Wtedy winę na nauczycieli przerzuca się chętniej niż kartki w podręczniku.
Najdziwniejsze jest jednak to, jak często rodzice się na to nabierają. Jakby nie dzieliło ich ledwie dwadzieścia kilka lat od czasów, kiedy z dużym prawdopodobieństwem sami stosowali dokładnie tę samą strategię. Tymczasem jeśli chodzi o nauczycieli, prawdopodobieństwo, że się uwzięli, nie jest już takie duże. Na przykład moja żona najbardziej się cieszy z sukcesów słabych uczniów, kiedy im się coś uda. A gdy błyśnie czymś klasowy łobuz – serce jej rośnie! No ale musi błysnąć, jak nie błyska, to nie rośnie. I czy to znaczy, że się na takiego ucznia uwzięła?
A warto wiedzieć, że nadchodzi nowe i dobrze by było, żeby uczniowie (i ich rodzice) się w tym potrafili odnaleźć. Zwłaszcza że bardzo często kontestują konieczność przyswojenia wiedzy o przysłowiowym pantofelku oraz zapamiętywania dat i cytatów (co uznają za wiedzę bezużyteczną), a nie wpaja się im praktycznych umiejętności, choćby takich jak obcowanie z urzędem i wypełnianie formularzy (przytaczam te przykłady za chłopakiem-działaczem, który się żalił, że nauczyciele się na niego uwzięli).
To nowe, które nadchodzi, to postulat sprawczości, przyświecający reformie przygotowywanej na 2026 rok. Nauka ma być skierowana ku umiejętnościom praktycznym, krytycznemu myśleniu, wykorzystaniu zdobywanej wiedzy i budowaniu pewności siebie u uczniów!
Postawiłem wykrzyknik, chociaż to nie jest zdanie w trybie rozkazującym. Ja bym to nazwał trybem życzeniowym. Bo niech mi ktoś, kto ma lepszą pamięć od mojej, przypomni, którzy koryfeusze nowego w edukacji nie posługiwali się takimi postulatami? Powiedzmy w ostatnich 30 latach.
Czy tym razem nie zakończy się tylko na postulatach?
Uczyć sprawczości będą nauczyciele, ale nauczyć się jej będą musieli uczniowie – ci sami, za których (przysłowiowe) sznurowadła wiążą nieraz rodzice. To dopiero jest pole, by się uwziąć na uczniach. Wyobrażam już sobie dramatyczne rozmowy: „Jak to Słowacki nie skłania Gałkiewicza do sprawczości, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go skłania”.
Jest w teorii komunikacji taka funkcja języka – nazywa się ją sprawczą albo uczeniej: performacyjną – która polega na tym, że niektóre słowa wypowiedziane w określonych sytuacjach zmieniają rzeczywistość. Sprawdza się ta funkcja podczas chrztu, zaślubin, działa nawet przy świeckich nominacjach. Co prawda współcześnie sprawcze słowa uzupełnia się stosownym zaświadczeniem, ale samo słowo wystarcza.
Niestety, ta sprawcza funkcja nie działa w sferze postulatów, chciejstwa i marzeń. Tu by może zadziałała inna funkcja języka – magiczna. Ale ona niestety ma dość ograniczone możliwości, zwłaszcza w świecie, który coraz mniej wierzy w cuda.
Ryszard Bieńkowski