Maciek, mój młodszy syn, nigdy nie miał problemów z nauką w okresie przedpandemicznym. Rzadko zdarzało mu się dostać z jakiegoś przedmiotu ocenę niższą niż czwórka. Najczęściej przynosił piątki, a od czasu do czasu, zdarzała się również i jakaś szóstka. Te dobre wyniki nie były zaskoczeniem. Maciej solidnie przecież odrabiał lekcje, przygotowywał się do sprawdzianów i klasówek. Co prawda często z naszą, tj. rodziców, pomocą. Ta pomoc nie była jakoś specjalnie uciążliwa, więc byliśmy w stanie – czasem nieco wymęczeni zawodowymi obowiązkami – tym zadaniom sprostać. Kiedy Maćka się o coś spytało, niezależnie od tego, czy dotyczyło to przyrody, matematyki czy języka polskiego, okazywało się, że zadziwiająco dużo wie i pamięta.
– To wszystko było na lekcji – tłumaczył, widząc nasze zdziwione miny.
Ale żeby obraz nie był taki cukierkowy, trzeba nadmienić, że Maciek miał problemy z historią, która – nie wiedzieć czemu – wchodziła mu do głowy nader opornie. Mieszko mylił mu się z Kazimierzem Wielkim, Jadwiga z Dobrawą, a bitwa pod Cedynią z tą spod Grunwaldu. Problemy miał też z zachowaniem. Rok temu przeniósł się do innej szkoły, więc problemy wychowawcze kładliśmy na karb tej niekorzystnej dla niego zmiany. I liczyliśmy na to, że z czasem to zachowanie się jakoś unormuje. Przynajmniej na tyle, że nie będziemy musieli świecić oczami przed jego wychowawcą na wywiadówce.
Ale przyszła pandemia, szkołę zamknięto i… sytuacja zmieniła się diametralnie. Maciek przestał robić cokolwiek. Na szkolnych portalach i platformach edukacyjnych nauczyciele zaczęli zamieszczać zadania i ćwiczenia do wykonania, lektury do przeczytania, filmiki do obejrzenia, informacje o planowanych sprawdzianach i klasówkach, ale Maciek to wszystko ignorował.
Oczywiście żona co jakiś czas przeglądała te portale, wypisywała to, co było do zrobienia, sadzała Macieja za biurkiem i stanowczym tonem nakazywała:
– Rób!
A sama w tym czasie wracała do redagowania ćwiczeń i podręczników, bo w czasie pandemii pracowała (i nadal pracuje) zdalnie w domu. I tak siada przed komputerem o zdrożnej porze (6.30!), żeby mieć chwilę spokoju, zanim dzieciaki zwloką się z łóżka i zaczną robić harmider.
Na szczęście Kika, nasza sunia, zachowuje się nad wyraz przyzwoicie. Kładzie się pod stół i śpi, wiedząc, że o poranku nie ma co liczyć na żadne atrakcje i trzeba ten czas jakoś dzielnie przetrwać.
Ale wróćmy do Maćka. Po dwóch sekundach od stanowczej komendy, nakazującej zajęcie się szkolnymi obowiązkami, Maćkowi zwykle chce się siusiu, potem musi koniecznie coś zjeść, potem odpocząć, następnie zadzwonić do kolegi z podwórka w niezwykle ważnej sprawie, a potem spytać o coś starszego brata, potem znowu zadzwonić, ale tym razem do koleżanki, potem poprosić o nowy telefon lub rower, a potem ewentualnie może już do tych zadań usiąść i nawet godzinę nad nimi posiedzieć. Po godzinie jednak, kiedy żona przychodzi sprawdzić efekty tej roboty, okazuje się, że Maciek spędził ten czas nie nad zadaniami, ale nad komórką, gapiąc się bezmyślnie w głupawe filmiki, które w jego mniemaniu wcale takie głupawe nie są. Więc całą zabawę trzeba zaczynać od początku, czyli:
– Rób!
A potem… itd. itp.
Nieco inaczej, co nie znaczy wcale, że lepiej, wygląda praca Maćka przed komputerem. Żona sadza go co prawda przy stole obok siebie, ale nie może go przecież nieustannie kontrolować, bo ma swoją robotę (zwykle pilną albo bardzo pilną). Wystarczy jednak na chwilę spuścić Maćka z oczu, a zadanie z polskiego czy matematyki szybko zamienia na portal friv z jakąś niezbyt wymyślną gierką.
Rośnie więc stosik, a w zasadzie teraz już stos, niezrobionych zadań, nienapisanych klasówek i sprawdzianów, nieobejrzanych filmików, nieprzeczytanych lektur. Gdy Maciej widzi te swoje zaległości, ogarnia go lekkie przerażenie i trudno się dziwić. Ale nie zamierza specjalnie nic z tym robić.
Esse est percipi. Jak na coś nie patrzę, to tego nie ma. Te zaległości nie mają realnego istnienia, Maciek podąża tutaj za myślą Berkeleya, choć pewnie nie wie, że taki filozof w ogóle istniał (choć jeśli było o tym w szkole, to może wie). Zostawić, zapomnieć, jakoś się wszystko ułoży. Taką Maciek ma strategię na czas pandemii.
Jego wychowawca nie podziela jednak tego poglądu. W pewnym momencie zaczął przysyłać esemesy na komórkę żony z informacją, co konkretnie należy zrobić. Zadanie z tej i tej strony. Praca na taki i taki temat. Maciek się tym trochę przejął i nawet coś od czasu do czasu wychowawcy wysłał. Ale nie ma wiadomości, nie ma też wysyłki. Tu zależność jest prosta.
Żona jest tą sytuacją przerażona i nieraz ogarnia ją czarna rozpacz.
– Nie jestem w stanie go nieustannie pilnować. Ani też robić z nim wszystkich lekcji! – skarży się, kiedy wracam radosny i wypoczęty po ośmiu godzinach spędzonych w biurze (z pracy zdalnej, z wiadomych względów, dość szybko zrezygnowałem). – Nie każde dziecko i nie każdy rodzic nadaje się do pracy w domu. A my wszyscy zostaliśmy teraz w to wprzęgnięci. Zapewne żeby przejść na edukację domową, trzeba spełnić mnóstwo rygorystycznych warunków. Jestem pewna, że my na pewno takiej zgody byśmy nie dostali.
Z ciekawości postanowiłem to sprawdzić, bo temat do tej pory niespecjalnie mnie interesował. Według danych podanych przez MEN (na 2019 r.) w Polsce z edukacji domowej korzysta obecnie nieco ponad 12 tysięcy dzieci (zdecydowana większość to dzieci ze szkół podstawowych, najwięcej w województwach mazowieckim, śląskim i wielkopolskim, ale również w… podlaskiem). 12 tysięcy to około 0,3% wszystkich dzieci uczących się w polskich szkołach. Niewiele.
Co trzeba zrobić, aby uzyskać zgodę na edukację w domu? Procedura nie jest prosta, ale nie jest też specjalnie skomplikowana. Należy złożyć podanie do dyrektora szkoły (dowolnej, ale na terenie województwa, w którym dziecko zamieszkuje), uzyskać opinię z poradni psychologiczno-pedagogicznej (ale tylko publicznej), złożyć oświadczenie, w którym rodzice zobowiążą się, że dziecko przystąpi do egzaminów sprawdzających po każdym roku szkolnym, a także zaświadczyć, że ma się odpowiednie warunki do kształcenia domowego umożliwiające realizację podstawy programowej obowiązującej na danym etapie kształcenia. Co ciekawe, zaświadczenie z poradni nie jest zgodą na przystąpienie dziecka do edukacji domowej, nie określa też predyspozycji rodziców czy dziecka do spełnienia obowiązku szkolnego poza szkołą (rodzic nie musi mieć wyższego wykształcenia ani też przygotowania pedagogicznego). Taka zgoda leży wyłącznie w gestii dyrektora szkoły.
Oczywiście są szkoły, które są przyjazne domowemu kształceniu i które taką edukację wspierają (np. organizują konsultacje przedmiotowe dla dzieci, kursy dokształcające dla rodziców itp.). Funkcjonują też platformy edukacyjne, które zapewniają dostęp do materiałów i fachowych edukatorów.
Rodzice, którzy na taką formę edukacji się zdecydowali, zwykle ją sobie chwalą, ale wymaga to niewątpliwie od nich sporego wysiłku, wytrwałości i determinacji.
– Dostalibyśmy! – krzyknąłem nie wiedzieć czemu radośnie do żony znad klawiatury komputera, w którym szukałem tych wszystkich informacji.
– Ale co?
– No zgodę. Na edukację domową.
Żona spojrzała na mnie jak na człowieka, któremu pomieszały się zmysły i znacząco popukała się w głowę…
Paweł Mazur