Kilka dni temu, oczywiście z maseczką na twarzy i po uprzednim zdezynfekowaniu rąk płynem odkażającym, robiłem zakupy w hipermarkecie. Kiedy kończyłem wypakowywać zakupy na taśmę przy kasie, tuż za mną ustawiła się para dość młodych jeszcze, trzydziestokilkuletnich osób. Ani pani, ani pan nie mieli na twarzach maseczek. Pani kasjerka natychmiast zwróciła im uwagę.
– Proszę założyć maseczki, bo państwa nie obsłużę.
– Nie będziemy poddawać się jakimś głupim przepisom! – kobieta zareagowała dość agresywnie. – Dlaczego mielibyśmy to robić?
– Choćby dlatego, żeby nie zarazić pani kasjerki – wtrąciłem nieśmiało, pakując zakupy do torby.
Na twarzy kobiety pojawił się drwiący uśmieszek.
– Większych bzdur w życiu nie słyszałam – wyrzuciła z siebie, nie kryjąc pogardy dla mojej łatwowierności, naiwności i głupoty. – To niesamowite, jak wami ta telewizja manipuluje!
Pani kasjerka zadzwoniła po ochronę, a ja jeszcze rzuciłem na odchodnym:
– Ale ja nie mam telewizora. To, że ziemia jest okrągła, wmówili mi chyba w szkole, telewizji bym za to nie obwiniał. Życzę zdrowia.
Z badań przeprowadzonych przez agencję Kantar w lutym tego roku wynika, że aż 43 proc. Polaków wierzy w to, że wirus został stworzony w laboratorium, a 25 proc. uważa, że pandemię wywołały koncerny farmaceutyczne. Billa Gatesa za wywołanie pandemii obwinia „zaledwie” 16 proc. naszych rodaków, a technologię 5G – 11 proc.
Niestety, niepokojące jest zwłaszcza to, co Polacy sądzą o szczepionkach i ich skuteczności. A szczepionki są przecież naszą jedyną szansą na powrót do normalnego życia. Mianowicie 46 proc. Polaków uważa, że szczepionka nie została odpowiednio przebadana, 30 proc. – że jest niebezpieczna dla zdrowia, a 17 proc. – że przyczynia się do niepłodności (sic!). 22 proc. twierdzi, że osoby, które zaszczepiły się przed kamerami, nie otrzymały prawdziwego preparatu, a jedynie placebo. 15 proc. osób uważa z kolei, że w skład szczepionki wchodzą… mikroczipy aplikowane osobom szczepionym.
Za wiarę w te wszystkie absurdy nie odpowiadają pewnie telewizja, radio ani tradycyjne media papierowe, w których następuje jeszcze jakaś weryfikacja publikowanych informacji (no…, nie we wszystkich), ale w dużej mierze Internet. To on staje się głównym źródłem wiedzy, zwłaszcza dla osób młodych, ale nie tylko. Żyjemy w czasach, w których wpis pani Krysi na profilu facebookowym waży tyle samo, co artykuł w opiniotwórczym piśmie. Żeby tyle samo… Waży zdecydowanie więcej! Dlaczego? Ano dlatego, że lektura poważnego artykułu wymaga skupienia uwagi, zastanowienia się, uważnego przemyślenia niektórych kwestii, a obraz świata, który się po lekturze takiego tekstu wyłania, jest niekiedy mocno skomplikowany. I co istotne – nie daje nam złudnego wrażenia, że wiemy, o co w tym wszystkim chodzi, że prawidła, wedle których toczy się świat, zostały przed nami odsłonięte, że mamy nad nim jakąkolwiek kontrolę. A wpis pani Krysi – i owszem. Proste rozwiązania i recepty są dzisiaj szczególnie w cenie. I są znacznie atrakcyjniejsze niż skomplikowane, naukowe czy choćby publicystyczne, analizy.
W latach 2006–2017 pracownicy Massachusetts Institute of Technology przeanalizowali 126 tys. wpisów na Twitterze, zarówno fałszywych, jak i prawdziwych. Okazało się, że fake newsy docierają do odbiorców sześciokrotnie szybciej niż informacje prawdziwe. Bo są zdecydowanie atrakcyjniejsze!
Nasza nieumiejętność poruszania się w tym gąszczu informacyjnym, nieodróżniania tego, co stwarza jakieś pozory prawdopodobieństwa od tego, co jest ewidentnym fałszem, ma swoje poważne konsekwencje. Na przykład w kampanii referendalnej dotyczącej wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej posługiwano się nieprawdziwymi danymi o funduszach, które Brytyjczycy wpłacają rzekomo do unijnego budżetu. Rozpowszechnienie tej informacji mogło mieć znaczący wpływ na wynik referendum. Nietrudno sobie wyobrazić fake newsa, który mógłby się przyczynić do polexitu…
Jak się przed tym fałszem bronić? Trzeba przede wszystkim nauczyć się go rozpoznawać w tym zalewie informacji, które każdego dnia do nas docierają. Może warto by wprowadzić do szkół, choćby w niewielkim wymiarze godzin, lekcje, w czasie których nauczylibyśmy młodych ludzi odróżniać wiarygodne źródła informacji od tych fałszywych, pokazać im, jakimi narzędziami posługuje się propaganda, jak można manipulować informacją, aby odniosła spodziewany skutek, wyczulić też na to, żeby nie podchodzili do każdego wpisu na FB czy Instagramie ze zbyt dużą dawką ufności, nauczyć zdrowego sceptycyzmu w podejściu do informacji, które znajdują w sieci. Ale w innych mediach też. Bo pośpiech i pogoń za newsem sprawiają, że nawet informacyjnym tuzom (takim na przykład jak CNN) zdarza się puszczać w świat informacje, które potem okazują się nie do końca prawdziwe.
Takie lekcje wydają się konieczne, jeśli nie chcemy, aby świat nieoczekiwanie wypadł ze swoich torów przez jednego czy choćby dwa głupie fake newsy. A takie zagrożenie nie jest wcale aż tak bardzo nieprawdopodobne…
Paweł Mazur