Profesja nauczycielska nie należy co prawda do najłatwiejszych i najlepiej opłacanych (z jej docenianiem, zwłaszcza na polskim podwórku, też jest krucho), ale w okresie wakacyjnym pewnie niejedna osoba zazdrości belfrom kilku tygodni laby i żałuje (przynajmniej przez chwilę), że w belferkę nie poszła. Zwłaszcza kiedy lato upalne, słońce pali niemiłosiernie niemal już od świtu, a tu trzeba iść do roboty…
– Ci to mają dobrze… Niemal dwa miesiące wakacji, a mnie od szefa ledwo udało się wyszarpać dwa tygodnie wolnego – słychać tu i ówdzie zawodzenia niedoszłych pedagogów, którzy wczesnym rankiem mało energicznym krokiem człapią w kierunku swoich biur, warsztatów, fabryk i sklepów. – A tak, pouczyłoby się czegoś tam smarkaterię przez kilka miesięcy, a potem hulaj dusza! Słońce, góry i górale. Albo morze (z tym że tu już bez górali, ale co tam!).
Od razu wyznam: ja tak nie zawodzę, mimo że wykształcenie pedagogiczne zdobyłem i jakieś nieśmiałe próby funkcjonowania w zawodzie nauczycielskim podjąłem. Ale to wcale nie te próby (nawet i udane) mnie do tego zawodzenia zniechęcają, ale… urlop, który spędzam z dziećmi (a w tym roku z jednym dzieckiem, bo to starsze już wyjeżdżać ze starymi prykami, czyli ze mną i z moją żoną, nie chciało).
Te dwa tygodnie z dziećmi lub dzieckiem uświadamiają mi, że nauczenie czegokolwiek współczesnego nastolatka jest zadaniem heroicznym i – przynajmniej dla mnie – niewykonalnym. To raz. A dwa – że sposób, w jaki współczesne dzieci funkcjonują w świecie, różni się diametralnie od sposobu, w jakim funkcjonowałem ja. I moja żona, choć młodsza, też.
Zainteresowanie dzieciaków czymkolwiek, skupienie ich uwagi, zachęcenie do jakiejkolwiek sensownej aktywności wymaga ogromnej inwencji, pomysłowości i wysiłku. I weź tu, człowieku, ucz takie rozbisurmanione istoty choćby i tylko przez dziesięć miesięcy w roku. Nigdy w życiu! Biorę swoje dwa tygodnie letniego urlopu i nie zazdroszczę belfrom dłuższych wakacji. Ale do rzeczy. Już wyjaśniam, co mnie do takich kontrowersyjnych przemyśleń skłoniło.
W tym roku spędziliśmy wakacje w Wiśle, mieście Adama Małysza i nieodżałowanego Jerzego Pilcha. Pierwszy raz w życiu byłem w Wiśle z rodzicami na wakacjach, kiedy miałem lat dziesięć. Z wyjazdu pamiętam tylko zjazd wyciągiem z Czantorii i obdrapane metalowe kubki, w których kelnerka w pensjonacie przynosiła nam zupę. Co robiłem przez dwa tygodnie? Chodziłem po górach? Raczej niewiele. Co zatem? Pewnie grzecznie spacerowałem z rodzicami po promenadzie, czasem zrobiłem sobie zdjęcie z panem przebranym za misia, zjadłem lody, przeszedłem się nad rzekę lub siedziałem w ławce na parku, przysłuchując się śpiewom ptaszków. I pewnie byłem z tych aktywności zadowolony. Jakieś narzekania na nudę? Ależ! Przecież zawsze można było sięgnąć do książki, która tę nudę skutecznie odpędzała. Dla Maćka, mojego młodszego syna, takie wakacje byłyby absolutnym koszmarem. Przede wszystkim dlatego, że wszystko, co robi, musi być atrakcyjne i ekscytujące. Przykład? Proszę bardzo. Któregoś dnia zaproponowałem wyjście na basen, który znaleźliśmy z żoną w jednym z wiślańskich hoteli.
– Super! – niemal zawył z radości Maciek.
Niestety, na basenie był tylko… basen, co Macieja nieco rozczarowało. Żadnych zjeżdżalni, żadnych dodatkowych atrakcji, dzięki którym krew w żyłach mogłaby płynąć nieco żwawiej. Po pół godzinie początkowy entuzjazm Maćka mocno oklapł. Po raz kolejny już na ten basen iść nie chciał. Na szczęście znaleźliśmy inny, bardziej atrakcyjny, z rozmaitymi zjeżdżalniami, sztucznymi falami i tym podobnymi cudami. W dodatku na świeżym powietrzu. Przez godzinę było oczywiście szaleństwo i euforia, ale potem zaczęło się poszukiwanie dodatkowych atrakcji. Sztuczne fale są co prawda super, ale jeszcze bardziej super byłoby gdyby…
Innego dnia z kolei wybraliśmy się na Czantorię, aby później zjechać z niej wyciągiem. Podejście na górę jest strome i męczące, można wypluć płuca, zwłaszcza w upale. Maciek wdrapywał się jednak dzielnie, bo wiedział, że na górze czekają na niego przynajmniej dwie atrakcje. Pierwsza to coca-cola i frytki, druga – zjazd wyciągiem na dół. Był zatem w stanie podjąć ten wysiłek, bo widział w nim jakiś cel. Gdyby Czantoria pozbawiona była wyciągu i punktów gastronomicznych, wołami by się go na ten szczyt nie zaciągnęło. Z tego też względu trzymałem go w niepewności, kiedy szliśmy na najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego, czyli na Baranią Górę. Raczej wiedziałem, że tam nie ma żadnego schroniska, ale niespecjalnie się tą wiedzą chwaliłem. Cel, który był przed nim, motywował go do wysiłku. Zjawiskowe widoki, które roztaczają się z Baraniej Góry to jednak zdecydowanie za mało, żeby wdrapywać się na nią przez kilka godzin.
I trzecia cecha, która nieodłącznie musi być związana z każdą dziecięcą aktywnością – natychmiastowość. Jeśli mówię, że coś zrobimy, to musimy to zrobić teraz, błyskawicznie, niemal w tym samym momencie, w którym tę obietnicę się składa. Jeżeli jedziemy na basen, to jedziemy już teraz, minuta zwłoki traktowana jest jak wieczność. Adventure park? Doskonały pomysł, tylko dlaczego jeszcze nie odpalasz samochodu?
Kiedy wdrapaliśmy się na Czantorię, chciałem posiedzieć choć krótką chwilę na leżaku i nacieszyć oko widokiem górskich szczytów. Ależ! Nie było na to szans. Zwłaszcza że nad głowami fruwał nam krzesełkowy wyciąg z roześmianymi turystami.
– Chodźmy, chodźmy, chodźmy!!! Ja już chcę jechać! – ponaglała mnie moja młodsza pociecha.
Dla współczesnego dziecka pięć minut bezczynności to tortura ponad miarę. Wszystko musi być wykonywane błyskawicznie, natychmiastowo, w tym samym momencie. W komputerze wciskam przecież ENTER i zaraz mam to, co chcę. Dlaczego w realnym życiu nie miałoby być tak samo? Ale niestety nie jest (z tego też względu trudno zrozumieć dzieciom stanie w autostradowych korkach lub czekanie na zamówienie w restauracji).
I weź tu ucz, człowieku, dwadzieścioro pięcioro uczniów, dla których wszystko musi być atrakcyjne, ekscytujące, celowe i w dodatku podane błyskawicznie i bez zbędnej zwłoki.
Tak więc nie wiem jak Państwo, ale ja w sumie jestem zadowolony z długości swojego urlopu…
Paweł Mazur