Kiedy chodziłem do liceum, zwykle w czasie wakacji jeden miesiąc pracowałem, aby zarobić parę groszy na wyjazd (mieszkałem w Sopocie, więc wyjeżdżałem, rzecz jasna, w góry). Któregoś razu zatrudniłem się jako pomocnik na budowie. Taki „przynieś, podaj, pozamiataj”. Prosta robota, żadnych skomplikowanych obowiązków. Pamiętam, że codziennie o 10.00 mieliśmy przerwę śniadaniową. Pan majster i pozostali robotnicy budowlani siadali w kółeczku na drewnianych skrzyniach, aby zjeść przygotowane pewnie przez ich żony kanapki. A ja z nimi.
I któregoś razu majster mnie pyta:
– A ty co robisz? Gdzie się uczysz?
– Ja… – zacząłem mamrotać nieśmiało. – Ja… chodzę do liceum ogólnokształcącego.
Majster spojrzał na mnie z pobłażaniem.
– A mój – powiedział z widoczną dumą – to się na stolarza kształci!
W oczach robotników dostrzegłem podziw dla zawodowej decyzji, którą podjęła nastoletnia latorośl majstra. Wszyscy kiwali z uznaniem głowami, a na mnie patrzyli z nieskrywaną litością…
Opowiadałem tę anegdotę przez wiele lat przyjaciołom i znajomym z poczuciem niekłamanej wyższości nad klasą robotniczą, która pogardza kandydatem na inteligenta. Ale… No właśnie…
Dwadzieścia lat temu (no prawie) przyszło na świat moje pierwsze dziecko. Intensywną edukację syna podjęliśmy, zanim jeszcze się urodził. Kiedy brzuch mojej żony ledwo co się zaokrąglił, zaczęliśmy mu czytać literaturę (może nie Dostojewskiego czy Kafkę, ale Mickiewicza na pewno) i puszczać muzykę (Mozarta i Beethovena). Po urodzeniu ta aktywność była oczywiście kontynuowana.
Kiedy Antek skończył dwa lata, zaczęliśmy chodzić z nim w miarę systematycznie do dziecięcych teatrów i na koncerty. Uczestniczył też w zajęciach rozwijających ruchowe i intelektualne sprawności. Jeśli my z żoną skończyliśmy studia na poziomie magisterskim, to nasze dziecko z pewnością zrobi doktorat, a nie jest wykluczone, że zostanie i profesorem – tak z żoną wyobrażaliśmy sobie jego przyszłość.
Syn rzeczywiście był bardzo inteligentny, wykazywał też spore zdolności matematyczne, a angielskiego (z moją pomocą) nauczył się dosłownie w kilka miesięcy. Dość wspomnieć, że na egzaminie ósmoklasisty otrzymał z matematyki 100 procent! Ale już liceum niespecjalnie mu odpowiadało. Nie lubił tam chodzić i szczerze mówiąc, rzadko w szkole bywał. W zasadzie nic nie robił i często przechodził z klasy do klasy, zdając egzaminy poprawkowe, niekiedy nawet z kilku przedmiotów. W pewnym momencie myślał o tym, żeby zostać aktorem, ale gdy zobaczył przedstawienie (świetne notabene) Aktorzy koszalińscy, czyli komedia prowincjonalna (na które nieopatrznie go zabrałem), to zmienił zdanie. Potem chodził jakiś czas na zajęcia z rysunku przygotowujące na architekturę, ale dość szybko mu się znudziło. W wolnym czasie, którego miał aż nadto, zaczął robić zmyślne i ładne bransoletki z… gwoździ, więc pomyślałem: może studia na ASP? Nawet nie chciał o tym słyszeć. Miał inny pomysł na swą przyszłość, który zakomunikował nam pewnego pięknego niedzielnego przedpołudnia.
– Mamo, tato. Zostanę stolarzem! – powiedział.
O mało nie zemdlałem.
Początkowo trudno nam było przyjąć to do wiadomości. Jak to, nasz syn nie pójdzie na studia? Nie zostanie profesorem uniwersytetu? Nie będzie przez pięć lat wdychał bibliotecznego kurzu i zagłębiał się nocami w skomplikowanych w lekturach? To przecież niemożliwe! Stolarz? Rany boskie… Trauma wraca.
Rodzina bliższa i dalsza też utyskiwała, mając nadzieję, że może Antek zmieni zdanie. Ale nie zmienił. Zaraz po maturze, którą zdał bardzo przyzwoicie, zaczął pracę w warsztacie stolarskim. O ile do szkoły nigdy nie mógł zdążyć na czas, to do pracy nigdy się nie spóźnia. Wieczorem robi sobie kanapki, rano karnie wstaje, prysznic, rower i do zakładu. Pieniędzy nie przepuszcza. Dużą część przeznaczył na kupno stolarskich narzędzi (pił, szlifierek itp.). Ma plan na swoją przyszłość. Chce zdobyć doświadczenie (zrobił już samodzielnie biurko i ławkę!), zdać egzamin czeladniczy i w bliżej nieokreślonej przyszłości otworzyć swój zakład stolarski. Chciałby robić meble.
Trochę mi zajęło, aby pogodzić się z tym, że moje dziecko nie będzie studiować. Ale to przecież jego życie, nie moje. Często rozmawiam ze znajomymi, których dzieci pokończyły studia i mają teraz problem ze znalezieniem pracy. Albo zaczynają jeden kierunek, potem drugi, miotają się, nie bardzo wiedząc, co począć. Więc myślę, że ta decyzja Antka jest bardzo sensowna. On się nie miota, on po prostu wie, co chce w życiu robić.
Z wiekiem i ja zacząłem doceniać konkretne zawody i konkretne umiejętności. Pewnie teraz nie poszedłbym na polonistykę, ale stolarzem raczej też bym nie został, bo nie mam takich umiejętności ani predyspozycji.
Nie znaczy to oczywiście, że nie doceniam wysiłku związanego ze zdobywaniem wiedzy. Oczywiście doceniam (zawodowo zresztą zajmuję się organizowaniem wykładów dla osób dorosłych). Ale czasy się zmieniły. Kiedy ja zaczynałem studia (przemilczę łaskawie, który to był rok), wyższe wykształcenie miało 7 procent Polaków – teraz ponad 50 procent. Nie wszyscy więc znajdują pracę w swoim zawodzie. Część osób po studiach pracuje w Żabkach i Biedronkach. Ta praca oczywiście jest potrzebna, lecz aby ją wykonywać, nie jest przecież konieczny tytuł magistra przed nazwiskiem. Młodzi ludzie też coraz częściej myślą pragmatycznie i kończą studia już po trzech latach, aby jak najszybciej wejść na rynek pracy.
Może czasy są takie, że nie zawsze da się przełożyć swoje pasje intelektualne na wykonywanie konkretnego zawodu? Może te dwie rzeczy trzeba po prostu rozdzielić?
Ale do czego zmierzam, jak mawia moja koleżanka, kiedy chce ustrukturyzować swoją wypowiedź.
Ano do tego, żeby nie realizować swoich ambicji intelektualnych kosztem dzieci. Nie pchać ich tam, dokąd one wcale nie chcą iść. One chyba lepiej od nas czują puls teraźniejszości i są w stanie sensownie zaprojektować swoją zawodową przyszłość.
Na koniec dodam, że moje młodsze dziecię chce zostać… kucharzem.
A od października na studia (podyplomowe ) idę ja. No ktoś musi.
Paweł Mazur