Jak co roku o tej porze uczniowie starają się podwyższyć sobie oceny końcowe…
Wróć! Nic w tym roku nie jest „jak co roku”. Także i ten pęd ku lepszym ocenom. Na zdalnym nauczaniu odrobinę podskoczyła średnia ocen, więc czemu by na tym podskoku nie podsadzić jej jeszcze wyżej? Przecież od 4,3 już blisko do 4,5, a 4,5 to już prawie 5. A są i tacy, którzy rozumują od drugiej strony: „3,13 to znacznie więcej niż samo 3 (albo 2,8, za które też jest 3), więc przy moim 3,13 mam pełne prawo ambitnie patrzeć w stronę czwórki. Jak to nie mam szans? Pani jest niesprawiedliwa!”.
Ostatecznie życie uczy, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a wobec wszechogarniającej nas zagłady wartości (takich chociażby jak poczucie sprawiedliwości) subiektywne racje zwyciężają. A przynajmniej są głośniejsze i bardziej ekspresywne i trudno wobec nich zachować obiektywizm.
Co ma wobec takich uczniowskich punktów widzenia zrobić nauczyciel? Może oczywiście obstawać przy swojej racji, czyli zostać ze swoim punktem siedzenia i powiedzieć „nie, nie możesz dostać czwórki, kiedy wychodzi ci ledwie trójka”. Ale przecież nauczyciel wie i rozumie to wszystko, czego skupiony na sobie uczeń nie zauważa. Z jednej strony rzeczywiście łatwiej było ostatnio podłapać lepsze oceny. Zwłaszcza na początku zdalnego nauczania, kiedy nie były jeszcze wypracowane narzędzia do wiarygodnego testowania. Uczeń mógł odpisywać, pracować z rodzicami lub starszym bratem. Mógł zrobić wszystko i miał dość czasu, żeby zadana praca była wykonana perfekcyjnie (inna sprawa, że nie wszyscy z tego skorzystali). Dopiero ostatnio wykształciły się sposoby na to, żeby udawało się przyłapywać uczniów na ściąganiu np. podczas pisania testu. Powstały do tego odpowiednie programy i procedury. Ale co się stało, to się nie odstanie – oceny generalnie są w tym semestrze wyższe. Wzrosły więc też i nadzieje na lepszy stopień.
Z drugiej zaś strony nauczyciel zdaje sobie sprawę, że był to trudny okres dla uczniów. Wymagał samodyscypliny, większej samodzielności, poznania nowych metod pracy i przystosowania się do nich, często współdzielenie sprzętu komputerowego. Do tego dochodził niepokój i stres wywołany pandemią. Wszystko to sprawiło, że w sumie w tym semestrze było uczniom jednak trudniej. Więc jakaś rekompensata czy życzliwsze spojrzenie od nauczyciela im się należy.
Tak, tylko czy wszystkim ta rekompensata należy się jednakowo? Czy tym uczniom, których system rejestrował na zdalnej lekcji między 8.00 a 8.02 też? Albo tym, którzy nie oddawali w terminie zadanych prac albo nie oddawali ich w ogóle? Dziwnym trafem często właśnie ci uczniowie (z bezkrytycznym wsparciem swoich rodziców) żądają najwięcej.
No ale niech nawet. Chcą – dobrze. Są przecież konsultacje, mogą się zgłosić, przygotować i spróbować poprawić ocenę z jakiejś części materiału. Jak to się kiedyś mówiło (i rozumiało) Per aspera ad astra. Tyle że teraz ta stara łacińska sentencja jest dziś zupełnie niezrozumiała. I niemodna. Niezrozumiała, bo jest metaforą, a już samo to wymaga trudu (sic!) interpretacji. A niemodna, bo zmienił się system wartości. Do przysłowiowych gwiazd dziś nie dochodzi się poprzez trudy czy ciężką pracę, ale przez ciągłe kombinacje. Dlatego część uczniów nie chce przychodzić na konsultacje, nie chce poprawiać zawalonych sprawdzianów, za to oczekuje, że oceny się im podciągną same.
Niestety w taką interpretację pracy i szkolnego trudu zabrnął ostatnio rzecznik praw dziecka, który zaapelował do nauczycieli, żeby podwyższyli o stopień ocenę końcową wszystkim uczniom – jak należy rozumieć, „wszystkim” oprócz tych, którzy byli najlepsi i mieli szóstki bez podwyższania. Za co? Za to, że w czasie zdalnego nauczania mieli trudniej.
Ale skoro było trudniej, to dlaczego oceny są generalnie lepsze? Może warto się nad tym zastanowić? Czy może dlatego, że te trudniejsze warunki zostały już wcześniej wzięte pod uwagę przez nauczycieli? I to wówczas, kiedy z dnia na dzień przeniesiono na nich (i na dyrektorów szkół) całą odpowiedzialność za powodzenie akcji zdalnego nauczania.
Jakoś nie słychać było wtedy racjonalizatorskich i trafnych pomysłów różnego rodzaju wspomagaczy. Odzywali się tylko krytycy i recenzenci. A teraz do tego grona dołączają jeszcze oficjele, którzy co prawda nie hołdują starym łacińskim sentencjom, ale zawsze chętnie zabłysną bardziej współczesnymi hasłami – z „plusem” jako postorwellowskim znakiem czasu.
Ryszard Bieńkowski