Jeżelibyśmy na chwilę założyli, że sinusoida epok zaproponowana przez Juliana Krzyżanowskiego da się obronić (jako uproszczenie obronić się chyba da, ale jako objaśnienie skomplikowanych zjawisk kulturotwórczych – zupełnie nie), to czy nasze czasy znalazłyby się na górze czy na dole tego wykresu? Bylibyśmy w towarzystwie jasnego światopoglądu rozumu czy w mrocznej władzy emocji i uczuć? Sądząc po wytworach sztuki współczesnej, trudno wnioskować, ponieważ znajdziemy wśród nich wszystko – w literaturze i filmie zarówno mroczne horrory i fantastyczne baśnie w rodzaju Władcy Pierścieni, jak i precyzyjnie skomponowane kryminały i filmy detektywistyczne, w których zwyciężają rozum i nauka.
Ja nie potrafiłbym wskazać dominanty, zwłaszcza że żyjąc tu i teraz (w dodatku pod ogromnym wpływem mediów), jesteśmy narażeni na obcowanie ze światem nieprawdziwym, sztucznie wymyślonym na użytek polityki, propagandy, biznesu i innych doraźnych interesów. Czy aby nie jest tak, że na wielkiej uproszczonej sinusoidzie epok kreślą się małe sinusoidki zmieniające co rusz swoje maksima i minima, góry i doły – w takim tempie, że nie można ich zaobserwować, żyjąc tu i teraz?
Pytanie może i jest akademickie, ale da się sprowadzić do bardzo wymiernego aspektu. W sztuce epok nawiązujących do osiągnięć antyku duże znaczenie przywiązywano do klasycznych wzorców formalnych. W Polsce XVIII wieku formułowano zalecenia dla twórców wzorowane na antycznych prawodawcach sztuki słowa, takich jak Arystoteles, Horacy, Kwintylian czy Cyceron, oraz współczesnych francuskich teoretykach. W takiej poetyce normatywnej nie było oczywiście nic złego, zwłaszcza że dopuszczała ona i innowacyjność, i wolność twórczą, a nawet gust i intuicyjność jako kategorie odbioru. Ograniczenia dotyczyły jedynie pewnych nieprzekraczalnych kategorii stylistycznych i kompozycyjnych. Ale niestety rozważania i zalecenia wyrażane przez takich teoretyków, jak Wacław Rzewuski czy Franciszek Ksawery Dmochowski stały się podstawą do tworzenia normatywnych „programów nauczania”. Jak to ujmuje autor hasła Poetyka normatywna w Słowniku literatury polskiej: „W latach 80. XVIII w. ujawniły się dążenia do kodyfikacji doktryny literackiej klasycyzmu, co ściśle wiązało się z podjętą wówczas akcją przygotowania podręczników retoryki i poetyki dla szkolnictwa Komisji Edukacji Narodowej”. W efekcie przyszłych twórców, nauczycieli, retorów, prawników czy księży zaczęto uczyć wymowy oraz posługiwania się piórem według zadanej normy. Zmarginalizowano postulaty autorów podręczników mówiące o swobodzie twórczej i innowacyjności na rzecz ścisłego wpisywania się w wyznaczoną normę i kanon. Notabene Komisję Edukacji Narodowej określa się czasem pierwszym polskim ministerstwem oświaty… Cóż za zbieg okoliczności.
I teraz czas na analogię. Przy czym od razu powiem, że analogia nie oznacza identyczności. Zdarza mi się podawać jakiś przykład, bo widzę w nim zbieżność niektórych jego cech z opisywanym problemem, i wtedy słyszę, że przykład nie jest adekwatny, bo to, tamto czy siamto jest w nim inaczej. Ale przecież nie musi być identyczne! Z analogią jest jak z metaforą – wystarczy, że jakaś jedna cecha tworzy podobieństwo. Bratki i niebieskie oczy nie są identyczne, ale o niebieskich oczach można metaforycznie powiedzieć bratki – i dzięki kontekstowi właściwie zinterpretować pewną analogiczność tkwiącą w jednym i drugim.
No więc analogia: Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku reformatorzy naszego systemu edukacji dostali na warsztat sztywny, staroświecki, zindoktrynowany i w pełni normatywny program nauczania – z białymi plamami w historii, poezją buntu i niedoli na języku polskim i pierwszoplanową rolą partii w nauczaniu matematyki (żart, ale tylko trochę).
Zmieniał się ustrój, demony przeszłości należało przegnać na cztery wiatry. I co wówczas zrobiono? Najlepszą z możliwych rzeczy – zdenormalizowano ten zmurszały relikt PRL-u.
I przekazano sprawy edukacji w ręce nauczycieli, wyposażając ich w tzw. minima programowe, czyli stałe i konieczne do realizacji treści programowe. Całą resztę zaś zostawiono mądrości, doświadczeniu i sprawności pedagogów. Była to (oczywiście moim zdaniem) jedyna dobra i postępowa reforma edukacji, jaka zdarzyła nam się przez ostatnie 30 lat – bo doprowadziła do zmiany na lepsze. W jej wyniku powstawały autorskie programy nauczania i wysypywały się podręczniki pomagające realizować te programy.
To prawda, że niektóre z tych podręczników okazywały się słabe, ale wiele było bardzo dobrych i każdy nauczyciel mógł wybrać taki, który mu najbardziej odpowiadał. Mógł też nie wybierać żadnego i uczyć jak chciał, według swojego pomysłu. Mógł być dla uczniów prawdziwym przewodnikiem, a nie tylko strażnikiem listy rzeczy do zapakowania do ich głów.
Niestety, autonomia nauczycieli w sprawach programowych skończyła się bardzo szybko. Za sprawą tego samego Ministerstwa Edukacji (czy Oświaty chyba jeszcze wówczas), choć innych ludzi. Jeśli nurt w ówczesnym ministerstwie, który uwolnił programy nauczania spod władzy centrali, można nazwać wolnościowym, to kolejny nurt, który planował wspólne dla wszystkich egzaminy testowe – trzeba nazwać normatywnym. Czym bowiem innym jest standaryzacja wymagań? Czy nie czymś na kształt poetyki normatywnej, nakazującej wszystkim uczyć się według jednej miary (w poetyce była to ustalona miara wierszowa, a w standaryzacji egzaminacyjnej – testowa)? Wystarczy zobaczyć, co się stało z ocenianiem rozprawki na egzaminie – argument musi być przed przykładem, wtedy dostaje się więcej punktów. Jeśli przykład poprzedza argument – mniej. Dlaczego? Czy zdanie „Miłość jest ślepa, o czym przekonał się Wokulski” jest lepsze od zdania „Wokulski przekonał się, że miłość jest ślepa”? W czym niby jest lepsze? A no tak – w liczbie punktów do zdobycia na egzaminie.
Jeszcze przez jakiś czas standardy wymagań egzaminacyjnych funkcjonowały oddzielnie od podstawy programowej – z jednej strony dawało to przynajmniej odrobinę swobody nauczycielom, którzy mogli powiedzieć, że nie uczą pod egzaminy, ale uczą umiejętności, które te egzaminy sprawdzają.
Ale kilka lat temu opracowano podstawę programową napisaną językiem wymagań. Argumentacja była taka, że oba dokumenty (podstawa programowa i standardy wymagań egzaminacyjnych) są niespójne. Ale efekt jest przerażający – ograniczono nauczycielom swobodę nauczania do minimum.
Wierzchołek „sinusoidy nauczania” wychylił się w tę samą stronę, w której byłby PRL, gdyby taka sinusoida istniała. Stworzono normatywną poetykę nauczania każdego przedmiotu. I to w najgorszym z możliwych celów – żeby zmierzyć stan wiedzy i umiejętności uczniów na wyjściu. Nie ich postępy w nauce, czyli ile urośli w szkole, ale czym się mogą wykazać, czyli ile mają wzrostu.
A do tego ustalono, że na studia będzie się przyjmować tylko tych wysokich. Im lepsze studia, tym wyżsi uczniowie mogą się tam dostać. Co w tym złego, ktoś by mógł zapytać. Nic, jeśli wierzymy w testy – że nie jest to miara z gumy i że mierzeni uczniowie nie stają na palcach. Ale ja jakoś nie wierzę w rzetelną miarę egzaminów testowych. No nie wierzę i już.
Ryszard Bieńkowski