Jak wynika z ostatnich raportów ministerstwa oświaty, tylko 50 placówek oświatowych na terenie naszego kraju pracuje w trybie zdalnym, a 90 – w mieszanym. Nie są to dane zatrważające, ale też prawie codziennie słyszymy komunikaty o kolejnej szkole, która przechodzi częściową kwarantannę lub zostaje całkowicie zamknięta i rozpoczyna naukę zdalną z powodu wykrycia wirusa u uczniów lub nauczycieli. Musimy się liczyć z tym, że te liczby będą stopniowo wzrastać. Pozostałe placówki pracują normalnie. No, prawie normalnie, bo zważywszy na obowiązujące zasady i środki bezpieczeństwa, obecna rzeczywistość szkolna jest daleka od normalności.
Zamaskowane, trudne do rozpoznania twarze, rozchodzący się po klasach i korytarzach zapach płynu do dezynfekcji rąk i jakże trudny do utrzymania wśród dzieci i młodzieży dystans społeczny nie pozwalają zapomnieć o panującej pandemii. Nauczyciele też trzymają odpowiednią odległość w klasie i starają się nie podchodzić do uczniów zbyt blisko.
Obserwuję, jak w tej sytuacji radzi sobie młodzież, i po pierwszym tygodniu zajęć mogę stwierdzić, że im dalej, tym trudniej jest przestrzegać wszystkich tych środków ostrożności. Maseczka w kieszeni albo na szyi, dystansu praktycznie nie ma, a dezynfekcja rąk jest sporadyczna. Zwracanie uwagi przez dyżurujących nauczycieli spotyka się często z grymasem zniecierpliwienia. Nie znaczy to jednak, że uczniowie nie chcą respektować tych zasad. To raczej młodzieńcza beztroska i zapominanie, które często dominują nad zdrowym rozsądkiem. Są też i tacy, którzy maski nie zdejmują przez cały dzień nauki. Podobnie nauczyciele. Jednak mimo wszystko zarówno nauczyciele, jak i uczniowie są zadowoleni z powrotu w szkolne mury, do swoich klas, do spotkań z kolegami i wychowawcami po tak długiej przerwie. Jak sami twierdzą, żadne zdalne nauczanie nie zastąpi żywego kontaktu z nauką i rówieśnikami, nawet jeśli wczesne wstawanie na pierwszą lekcję bywa często zmorą młodych ludzi. O tym, że nauka w „realu” jest owocniejsza, chyba nikogo przekonywać nie trzeba. Potwierdzają to prośby uczniów o utrwalenie i powtórzenie wcześniej zdalnie przerobionego materiału.
Po pierwszym tygodniu nauki zauważyłam też syndrom pierwszego zmęczenia u nauczycieli. Wielu z nich czuje dużo większe obciążenie psychiczne zaistniałą pandemiczną sytuacją. Konieczność zmierzenia się z nią w pracy z tak liczną grupą ludzi sprawia, że po kilku godzinach lekcji nauczyciele są mocno wyczerpani zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Zapewne jest to wynik stresu, który kumuluje się w nas od tych kilku pandemicznych miesięcy.
Wszyscy, a właściwie większość uczniów, rodziców i nauczycieli, trzymają kciuki za to, aby nie powrócił już czas zamknięcia i przymusowej nauki on-line. Choć zdarzają się i tacy, którym to zdalne nauczanie bardzo odpowiadało i chętnie wróciliby do takiej właśnie aktywności. Jeśli ktoś miał dobrze opracowany materiał do lekcji i potrafił go zdalnie przekazać i tym samym przykuć uwagę uczniów, to trudno się dziwić, że tęskni do pracy w domu. W mojej szkole kontakt z uczniem on-line był efektywny. Młodzież była obecna i brała udział w zajęciach. Dla mnie samej zdalne nauczanie było naprawdę przyjemnością. Wiem, że w innych placówkach wyglądało to różnie, a częstym elementem takiej „nauki” była cisza po drugiej stronie.
Teraz szkoły same poszukują jak najlepszych rozwiązań, by w miarę możliwości w zdrowej i bezpiecznej atmosferze dotrwać do końca semestru, a potem i całego roku szkolnego. Najbardziej gimnastykują się dyrektorzy szkół, od których decyzji dużo zależy. Czasem w pomoc włączają się też rodzice. Z jakim skutkiem? Zobaczymy…
Katarzyna Tryba