Kolega opowiadał mi kiedyś o tym, jak zaprowadził syna na trening piłkarski. Miało to być wstępne rozpoznanie, czy w ogóle chłopakowi zechce się uprawiać sport, czy ma predyspozycje i czy „rokuje”. Choć dla mojego kolegi nawet nie to było najważniejsze. Bardziej zależało mu na tym, żeby syn sprawdził, czy podoba mu się zabawa w sport, duch rywalizacji. W następnej kolejności liczył na to, że treningi pomogą ukształtować charakter chłopaka, że nauczą go waleczności, nieustępliwości, systematyczności. Wiadomo – ojciec chce mieć dzielnego potomka.
Skończyło się na tym jednym treningu. Właściwie na rozgrzewce. Kiedy adepci biegali wokół boiska, na murawie odbywał się regularny trening nieco starszej grupy. Jeden z zawodników stracił piłkę w polu karnym przeciwnika, na co trener zza linii bocznej wrzasnął:
– Ale ty się przewróć, jak on cię dotknie. Jesteś w polu karnym, nie walcz do upadłego jak głupi, myśl trochę, wykorzystaj okazję. Może sędzia to gwizdnie i mamy karnego.
Z dalszych podpowiedzi trenera mój kolega wywnioskował, że tutaj jego syn nie nauczy się ani nieustępliwości, ani waleczności. Ani nawet uczciwości. Zabrał więc chłopaka z treningu, żeby nie zdążył poznać wszystkich uroków futbolu.
Najprawdopodobniej mój kolega nie zna się za dobrze na współczesnej piłce nożnej (a wystarczy się przyjrzeć powtórkom 80% boiskowych „fauli”, żeby się dowiedzieć, na czym polega ta gra). Ceni za to uniwersalne przymioty charakteru. I bardzo dobrze.
Jednak większość ojców przyprowadzających synów na treningi piłkarskie ma zupełnie inne priorytety. Podczas rozgrywek przeklinają, wyszydzają rywali, grożą im, wyzywają sędziów, bywa, że biją się z rodzicami zawodników przeciwnej drużyny, a nawet atakują samych graczy (a są to czasem kilkulatkowie). O pretensjach do trenerów, gdy synowie nie robią postępów, nie wspomnę. Było o tym niedawno w telewizji.
Cóż, futbol to emocje. Tyle że, jak się okazuje, niezdrowe.
Takie niezdrowe emocje towarzyszą także niektórym rodzicom „kibicującym” swoim dzieciom w szkolnych wzlotach i upadkach. Najwięcej emocji towarzyszy tym gorszym chwilom, a takie mogą się zdarzyć każdemu. Osobiście znałem tylko jednego omnibusa – był naturalnie zdolny i radził sobie z każdym przedmiotem, był dobry nawet na WF-ie, a w nogę grał jak poeta!
(Czasem podaję przykłady z autopsji. Ktoś może pomyśleć, że są mało miarodajne, ale proszę pamiętać, że w systemie edukacji po stronie uczącego się spędziłem aż 25 lat – nie licząc zerówki – mam więc bogaty materiał do porównań).
Niektórzy rodzice, nie mogąc się pogodzić ze słabszymi wynikami swoich dzieci, szukają przyczyn w okolicznościach zewnętrznych – niesprawiedliwej ocenie czy złej punktacji (sam często miałem problem ze zrozumieniem zasad oceniania w szkołach, w których uczyła się moja córka), źle sformułowanym poleceniu na klasówce, niezapowiedzianym sprawdzianie, podchwytliwym pytaniu, „uwzięciu się” nauczyciela na dziecko, złym uczeniu, niekompetencji nauczyciela…
Powodów do pretensji może być wiele (ostatecznie powodem może być też zapisanie zadań na tablicy zamiast „obowiązkowej” kartki ksero), ale zwykle nie ma wśród nich najbardziej prawdopodobnej przyczyny niepowodzeń – nieprzygotowania uczniów. A już najmniej jest w rozumowaniu tych rodziców własnej winy, polegającej na przykład na braku pomocy dziecku albo nieumiejętności wyegzekwowania podstawowych obowiązków, takich jak odrabianie lekcji.
Kilka lat temu głośny był przypadek pozwu sądowego przeciw nauczycielowi fizyki w liceum, który według rodziców jednego z uczniów nie zrealizował ważnego działu (chodziło chyba o optykę), przez co maturzysta nie umiał rozwiązać na egzaminie maturalnym części zadań. Obwiniono nauczyciela, mimo że sprawa dotyczyła egzaminu maturalnego (z łaciny matura znaczy dojrzały), na który składają się wiedza i umiejętności nabywane kumulatywnie od szkoły podstawowej.
Załatwianie zwykłych spraw, mieszczących się w relacjach między nauczycielem a rodzicami, w instytucjach pozaszkolnych stało się ostatnio częstą metodą dochodzenia „roszczeń”. Cudzysłów jeszcze jest konieczny, ale już niedługo nie będzie, ponieważ rodzice coraz częściej traktują edukację dzieci jako „roszczenie” wobec szkoły, tak jak rości się pretensje za źle skrojony przez krawca płaszcz – wynik edukacyjny pracy szkoły ma pasować, jak ten płaszcz, do oczekiwań rodziców.
Niektóre sprawy, jak ta z maturzystą, ocierają się o sąd. Częściej, niż to było wcześniej, rodzice zgłaszają się z pretensjami do wydziałów oświaty lub kuratoriów. Bywa też, że „interweniują” w ministerstwie edukacji – zwykle w sprawach, które powinny zostać wyjaśnione w szkole, między uczniem, rodzicami a nauczycielem, a w niektórych wypadkach być może także z dyrektorem szkoły. Tego by wymagało dobro dziecka, które, kształtując swoje postawy, powinno otrzymać od dorosłych taki na przykład komunikat „trudne, sporne sprawy jesteśmy w stanie rozwiązać sami”. Tymczasem komunikaty, które do niego docierają, brzmią mniej więcej tak: „trudne sprawy rozstrzyga ktoś z zewnątrz – najlepiej instytucja posługująca się pieczątką”, „sprawy rozwiązuje się awanturą, a nie rozmową i kompromisem”, „rację ma ten, kto głośniej krzyczy”, „moje ma być na wierzchu”.
Żart z Samych swoich „Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” to dla niektórych życiowe kredo.
Tak jak na tym piłkarskim treningu – górą jest ten, kto przechytrzy przeciwnika. Na tym przecież polega rywalizacja. Czyż nie? A szkoła dla części rodziców stała się polem zawodów, boiskiem, na którym wśród masy rozbieganych dzieciaków ich własne ma być najszybsze, najsprytniejsze i najwszechstronniejsze. A gdy nie jest – winne musi być boisko.
dr Ryszard Bieńkowski