Postaw na edukację

06.05.2022

Poczytam ci, synu

Czyli ostatnia deska ratunku…

Poczytam ci, synu

Najstarszemu synowi zacząłem czytać, kiedy był jeszcze w fazie embrionalnej. Żona leżała na kanapie z ledwo co zarysowanym ciążowym brzuchem, a ja z przesadnie poprawną dykcją recytowałem klasyczne strofy Chotomskiej, Brzechwy i Tuwima. Nie miało to pewnie większego sensu, żona się ze mnie podśmiewała, ale się uparłem. Dziecku czytać trzeba i już!

Kiedy Antek się już urodził, każdy wieczór, przynajmniej przez kilkanaście minut, spędzałem z książeczką przy jego łóżeczku. Mały się do tego przyzwyczaił i polubił te codzienne, lekturowe rytuały. Kiedy byłem mocno zmęczony i chciałem wyjątkowo z czytania zrezygnować, już nie miałem takiej możliwości. Antek głośno domagał się lektury i nie było siły, żeby go do tego zniechęcić. W takich sytuacjach, z duszą na ramieniu, skracałem nieco historię i przeskakiwałem po kilka stron (niestety, z wierszami robić się tego nie dało). Robiłem to na tyle sprytnie, że Antek nigdy mnie na tych „oszustwach” nie przyłapał.

Potem były regularne wizyty w Teatrze Miniatura, chodziliśmy też na przedstawienia Koperka i Kminka, które odbywały się w różnych miejscach w Trójmieście. Przedstawienia były krótkie, interaktywne, Antkowi bardzo się to podobało.

Lata mijały i wydawało się, że ta nasza działalność proczytelnicza czy też ogólnie: prokulturalna zaczyna przynosić efekty. Antek dużo czytał, połykał w zasadzie jedną książkę za drugą, narażając się na złośliwe i niekiedy wulgarne komentarze kolegów. Bo czytał też w czasie przerw na szkolnych korytarzach. Pamiętam, że jak któregoś roku wracaliśmy z wakacji, musieliśmy się zatrzymać na stacji benzynowej (choć bak był pełen), bo Antkowi skończyła się książka i trzeba było koniecznie coś dokupić. Wyboru nie było dużego, ale zadowolił się – ku naszemu przerażeniu – jakimś mrocznym skandynawskim kryminałem.

A potem syn zaczął chodzić do liceum i wszystko się urwało, choć może stało się to i wcześniej, jeszcze w ostatniej klasie podstawówki. Żadnego czytania. Żadnej książki. Czytanie to jego zdaniem kompletna strata czasu. Nie ma z tego najmniejszego pożytku. I nie ma to najmniejszego sensu. A szkolne lektury można poznać ze streszczeń, ewentualnie z audiobooków. Zainteresowanie kulturą to przejaw snobizmu. Człowiek autentyczny i niezakłamany klnie, pije wódkę, słucha rapu i ewentualnie coś tam wystruga sobie w drewnie. Można nawet odnieść wrażenie, że robimy mu wstyd przed kolegami, bo mieszkanie jest zawalone książkami, a telewizora nie ma.

Te same procedury proczytelnicze stosowaliśmy również w stosunku do młodszego syna. No może już nie deklamowałem mu klasycznych strof, kiedy był jeszcze w fazie embrionalnej, ale kiedy już się na świecie pojawił, czytałem mu regularnie. Ja albo żona. Tu efekt był jeszcze gorszy niż u brata, bo Maciek nigdy sam żadnej książki nie przeczytał. Co najwyżej kilka komiksów.

Czym skorupka za młodu i tak dalej… Niestety, przekonałem się boleśnie, że guzik prawda. To, za czym młody człowiek pójdzie, nie do końca jest chyba przewidywalne. I nie do końca można to modelować. Ale żeby nie kończyć w takim minorowym nastroju, podkopującym w dodatku założenia współczesnej pedagogiki…

Wyczytałem ostatnio, że lektura ma nas taki sam wpływ niezależnie od tego, czy czytamy książkę samodzielnie, czy też jej wysłuchujemy. Pomyślałem, że może by zacząć z tym czytaniem jeszcze raz. Antek dla literatury jest już stracony, ale może Maciek… Skończył co prawda w tym roku 13 lat, ma prawie 170 cm wzrostu (a rodzice dziecku ponoć powinni czytać do metra czterdzieści), ale co szkodzi spróbować… Byłaby okazja poprzebywać razem, odciągnąć go od komputera, pogadać o czymś ważnym przy okazji czytanej wspólnie książki. Zaproponowałem więc swojemu młodszemu synowi, że mu poczytam „Folwark zwierzęcy”, bo jakoś ta książka wydała mi się istotna w kontekście tego, co się dzieje obecnie na świecie. O dziwo, Maciek z ochotą się zgodził. Siadałem więc wieczorem w jego pokoju i przez pół godziny, a czasem i dłużej, czytałem mu dzieło Orwella. Maciek słuchał z zainteresowaniem, zadawał pytania, odnosiliśmy lekturę do tego, co dzieje się obecnie w Rosji, z podziwem wspólnie odkrywaliśmy, z jaką przenikliwością Orwell przedstawia mechanizmy funkcjonowania państwa totalitarnego. Ostatni rozdział przeczytałem Maćkowi w salonie, bo jakoś nie chciało mi się ruszać z fotela i iść do jego pokoju. Być może czytałem ten tekst dość sugestywnie, bo moja żona odłożyła na chwilę matematyczną łamigłówkę (jest polonistką dość nietypową) i dołączył też do nas Antek (185 cm wzrostu). Kiedy skończyłem czytać, powymienialiśmy się jeszcze przez chwilę uwagami i refleksjami na temat tego tekstu. Byłem pod wielkim wrażeniem. Zarówno ciekawych uwag, które formułowały dzieci, jak też naszego nieoczekiwanego lekturowego spotkania.

A teraz czytam „Zabić drozda” Harper Lee. Nie łudzę się specjalnie, że Antek na stałe dołączy do naszego czytelniczego kręgu, ale nie gaśnie we mnie nadzieja, że Maćka uda się jeszcze przeciągnąć na czytelniczą stronę barykady…

Paweł Mazur

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.