Przed głównym wejściem do naszej szkoły nigdy się nie gromadził tłum dzieciaków. Nieco się więc zdziwiłem, zobaczywszy długi sznureczek uczniów stojących karnie w kilkudziesięciometrowym ogonku. Uczniowie nie stali blisko siebie, starali się trzymać dystans, tak na oko dwumetrowy, a może ciut mniejszy.
Jeśli któreś dzieci za bardzo się do siebie zbliżały, dostawały burę od groźnie wyglądającego brzuchatego jegomościa w mundurze Wojsk Obrony Terytorialnej, który przechadzał się dostojnym krokiem wzdłuż kolejki. Dzierżył w dłoni centymetr krawiecki, którym co i rusz sprawdzał odległości między uczniami.
– Tak mi się wydawało, że brakuje tutaj kilku centymetrów. O, proszę! Jest 147, a powinno być… Ile? – spytał, groźnie marszcząc brwi, wystraszonego malucha z olbrzymim tornistrem na plecach.
– 150? – wyjąkała niepewnie dziecina.
– Bardzo dobrze! – pochwalił ucznia jegomość w mundurze. – Więc trzymać mi dystans do… jasnej ciasnej! – widać było, że chciał zakończyć swoją wypowiedź mocniejszym sformułowaniem, ale na szczęście w ostatniej chwili zdołał znaleźć łagodniejszy, choć dość staromodny, językowy ekwiwalent. Aż odetchnął z ulgą… Praca na froncie edukacji jest jednak niezwykle niebezpieczna.
Stanąłem na końcu kolejki za dobrze zbudowanym dryblasem, któremu pod nosem sypał się już wąs.
– Co tu się dzieje? – spytałem grzecznie, bo z takimi olbrzymami to nigdy nic nie wiadomo.
– Nie wiesz? – dryblas odpowiedział niespodziewanie cienkim głosikiem (pewnie przechodził mutację). – Żeby wejść do szkoły, musisz mieć zmierzoną temperaturę. Na początku szło szybciej, bo mieli termometr bezdotykowy. Ale im się zepsuł. No i teraz mierzą takim zwykłym, który wkładasz po pachę. I trochę to trwa. Poza tym trzeba go dezynfekować po każdym użyciu. Mnie to specjalnie nie martwi. Pierwszą mam matmę, mogę sobie tutaj spokojnie postać…
„Ale ja mam WF!” – pomyślałem z przerażeniem. Nasz wuefista nie tolerował nawet najmniejszych spóźnień. Spojrzałem na zegarek w komórce. Była za dziesięć ósma. Na szczęście kolejka ruszyła nieco szybciej do przodu, bo jakiś rodzic dostarczył dwa dodatkowe termometry. I mierzenie szło teraz zdecydowanie sprawniej.
Kiedy przyszła moja kolej, okazało się, że termometr pokazał 37,5 stopnia, co zaniepokoiło panią od chemii, którą akurat tego dnia wyznaczono do mierzenia uczniom temperatury.
– Nie masz innych objawów sugerujących infekcję dróg oddechowych? – spytała nie jak nauczycielka chemii, tylko jakoś tak po lekarsku, jak pani z przychodni.
– To znaczy? – tylko rozdziawiłem ze zdziwienia gębę i nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć.
– Dobrze, otwórz buzię i powiedz „A” – poprosiła stanowczym tonem, ale gdy posłusznie wykonałem to polecenie, nauczycielka zaraz uderzyła się otwartą dłonią w czoło i wymamrotała:
– Nie… Co ja robię? Przecież to kompletnie bez sensu! Przecież jestem chemiczką, nie lekarką!
I zwróciła się do mnie:
– Mam nadzieję, że ta temperatura to ze zdenerwowania. Gdybyś się gorzej poczuł, daj znać wychowawczyni. A teraz zmykaj na lekcję. Następny!
Ruszyłem biegiem w stronę szatni. Niestety, tylko co druga szafka była do dyspozycji uczniów i akurat moja była zamknięta i oblepiona samoprzylepną taśmą. Pobiegłem więc w stronę sali gimnastycznej. Po drodze wstąpiłem jeszcze do toalety. W drzwiach natknąłem się na dość sympatycznie wyglądającą starszą panią. Na twarzy miała maseczkę, a na białym fartuchu plakietkę z napisem Security service – toilet. Po dokonaniu stosownej czynności, wybiegłem pędem z toalety, ale zatrzymała mnie głośna komenda:
– Stój! Wróć i umyj ręce! Przypominam o użyciu mydła. Mycie rąk powinno trwać przynajmniej 20 sekund.
Cóż było robić. Wróciłem i umyłem łapska.
Kiedy dotarłem na salę, moi koledzy byli już przebrani i stali w dużym rozproszeniu na środku parkietu. Nauczyciel, o dziwo, nawet nie zwrócił na mnie uwagi, tylko zapamiętale tłumaczył uczniom zasady gry w korona-football.
– Reguły są proste. Nie możesz zbliżyć się do zawodnika drużyny przeciwnej na odległość mniejszą niż dwa metry, niezależnie od tego, czy ma piłkę, czy też nie.
– A do zawodnika ze swojej drużyny? – spytał dość niefrasobliwie korpulentny Stasio, ale nauczyciel zaraz skarcił go wzrokiem i groźnie burknął:
– To chyba oczywiste! W każdym razie… W tej grze nie jest ważne, ile wbije się goli, tylko to, żeby trzymać się od innych z daleka. Czy to jest jasne?
– Chyba tak – wszyscy wymamrotali bez specjalnego entuzjazmu.
– Aha, i jeszcze jedno – nauczycielowi coś się przypomniało. – Bramkarz nie chwyta piłki rękami, tylko broni ciałem.
W takiej sytuacji nikt nie miał ochoty stanąć na bramce, więc postanowiliśmy grać bez bramkarzy, na co nauczyciel bez większych oporów wyraził zgodę.
Szybko się przebrałem i wszedłem na boisko. Postanowiłem stanąć w rogu sali i się stamtąd nie ruszać. Jeżeli ktoś się do mnie zbliżał, co następowało niezwykle rzadko, przesuwałem się przy ścianie w stronę bramki, aby zachować bezpieczny dystans. Moja taktyka i zaangażowanie w grę zostały zauważone przez nauczyciela. Po lekcji mnie pochwalił i dostałem szóstkę. Wow! Chyba w końcu polubię WF.
Na przerwę wyprowadzono nas na szkolne boisko, bo przyszło odgórne zalecenie, aby wszystkie przerwy uczniowie spędzali na dworze. Na szczęście wyjście na boisko jest tuż przy sali gimnastycznej, więc dość szybko zdołałem wyjść na zewnątrz. Ale nasza szkoła ma cztery piętra, więc uczniowie, którzy mieli lekcje na ostatnim, w czasie przerwy zdołali zejść jedynie na drugie piętro, a kiedy zadzwonił dzwonek, musieli już wracać na górę. Oczywiście, zachowując przepisową odległość od siebie. Dla nich to może nawet i lepiej, bo lało jak z cebra, w dodatku waliły pioruny, więc nie była to jakaś przerwa marzeń.
W każdym razie kompletnie przemoczony i oszołomiony od huku grzmotów, po obowiązkowym myciu rąk i zdezynfekowaniu ich płynem odkażającym dotarłem na lekcję matematyki. Klasa była prawie pusta. Stały w niej tylko ławki i krzesła, a na ścianie wisiała tablica. Ale tylko jedna. Pani nauczycielka poinformowała nas, że zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem znajdujące się w sali przedmioty i sprzęty, których nie można skutecznie umyć, wyprać lub zdezynfekować, należy usunąć lub uniemożliwić do nich dostęp. Więc na wszelki wypadek je usunięto.
– Proszę pani, a mojej ławki też się nie da umyć, a nikt jej nie usunął – odezwał się Staś, który na każdej lekcji lubił wtrącać swoje trzy grosze. – Ktoś napisał na niej Nauczyciele…
– Nie kończ! – poprosiła zaniepokojona nauczycielka, ale na niewiele się to zdało.
– …dadzą radę – dokończył Staś.
– Może nie trzeba tego wcale zmywać – matematyczka odetchnęła z ulgą, a jej oczy wyraźnie się rozpromieniły.
W czasie lekcji Staś chciał ode mnie pożyczyć linijkę i cyrkiel, ale stanowczo odmówiłem. I to nie ze względu na ministerialne zalecenia, w które specjalnie się nie wgłębiałem. Po prostu gość mnie irytował, ot i co! Za ten brak koleżeńskości zostałem publicznie przez panią… pochwalony.
„Świat normalnie stanął na głowie” – pomyślałem i niemal w tym samym momencie głośno i przeraźliwie kaszlnąłem. Raz, a potem drugi, i trzeci…
Obudziłem się. Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że na szczęście nie jestem już uczniem. Uff, co za ulga. Nie jestem też nauczycielem. I tu poczułem ulgę jeszcze większą…
Chciałbym wierzyć, że mimo ministerialnych wytycznych, których realizacja w praktyce szkolnej jest często niewykonalna i mimo zrzucenia na barki dyrektorów zadań, które wydają się nie do udźwignięcia, przejdziemy jakoś przez tę zarazę suchą stopą.
Nauczyciele dadzą radę. Nie mają zresztą innego wyjścia.
Paweł Mazur