Mój młodszy syn, jeśli w ogóle coś czyta z własnej i nieprzymuszonej woli, to głównie są to komiksy (dobre i to, pocieszam się). Ostatnio męczył się z Anią z Zielonego Wzgórza. Nie żeby czytał tę powieść w wersji drukowanej – co to, to nie! Jeszcze się taki mądry nie urodził, który by go do tego przymusił. Wypożyczyłem mu z biblioteki ten utwór w formie audiobooka. I choć na płycie powieść interpretuje brawurowo Jolanta Fraszyńska, Maćka jakoś niespecjalnie ta historia (dziewczyńska, przyznajmy) wciągnęła. I w sumie trudno się dziwić. Powieść została wydana w… 1908 roku (polskie wydanie ukazało się już w 1911) i traktuje o sprawach raczej mało interesujących dla niespełna 11-letniego chłopca. Z trudem, bo z trudem, Maciek wysiedział jednak kilka godzin na fotelu ze słuchawkami na uszach, umilając sobie czas graniem na komórce (Tato, ja mam przecież podzielną uwagę) i podjadaniem płatków kukurydzianych. Ale całej powieści nie wysłuchał. To przekraczało jego możliwości percepcyjne (poza tym nie było w domu aż takiego zapasu płatków, żeby starczyło na wysłuchanie całego utworu).
Kiedy Maciek czytał, a w zasadzie słuchał powieści Lucy Maud Montgomery, ja z niepokojem zerknąłem na listę lektur, obowiązkowych i uzupełniających, w klasach 4–6. Czegóż tam nie ma! Na liście obowiązkowej są i Chłopcy z Placu Broni, i Katarynka, i W pustyni i w puszczy, i – rzecz jasna – Akademia Pana Kleksa. Na liście uzupełniającej też nie najgorzej. Są Alicja w Krainie Czarów i Janko Muzykant, Księga dżungli i wybrana powieść Alfreda Szklarskiego. I mój ukochany Sposób na Alcybiadesa, w którym zaczytywałem się z wypiekami na twarzy (moi koledzy też!) w latach… No, mniejsza z tym, nie jest to takie istotne. Niemniej jednak kilka lat od tego czasu minęło. I świat zmienił się w tym okresie w sposób znaczący, żeby nie powiedzieć – drastyczny.
Pomyślałem zaraz o wskaźnikach czytelnictwa, którymi co roku niepokoi nas Biblioteka Narodowa. W 2018 roku jedną książkę w roku przeczytało zaledwie 37 proc. naszych rodaków, a siedem lub więcej książek – jedynie 9 proc. Do żadnej książki nie sięga w ciągu roku aż 63 proc. Polaków! I nie jest to jakaś chwilowa czytelnicza zapaść. Takie wskaźniki utrzymują się od dobrych kilkunastu lat i w zasadzie nikt nie wie, jak je poprawić.
Może winny jest właśnie szkolny zestaw lektur? Może gdyby zastąpić te nieco już przestarzałe, niedzisiejsze dzieła powieściami, które dzieją się tu i teraz oraz opowiadają o rzeczywistych problemach młodych ludzi, to wychowalibyśmy sobie rzesze przyszłych czytelników? Może w szkole podstawowej nie warto sobie zawracać głowy ważkimi utworami, które zapisały się na trwałe w historii polskiej literatury? Może trzeba by zrezygnować z dzieł Mickiewicza, Fredry czy Słowackiego i zastąpić je wciągającymi utworami dotyczącymi współczesności? Może wówczas zaczęlibyśmy w końcu w dorosłym życiu masowo czytać? Odpowiedź na te pytania brzmi – NIE.
Bo przyczyna naszej czytelniczej indolencji leży zupełnie gdzie indziej. I nie ma niestety nic wspólnego z takim czy innym zestawem lektur omawianym na lekcjach języka polskiego (co nie zmienia faktu, że i tak warto by ten zestaw lektur przemyśleć).
W czym zatem problem? Zdaje się, że w… ekonomii. Para brytyjskich epidemiologów, Kate E. Pickett i Richard G. Wilkinson w książce The Spirit Level (2009) wskazuje na silny związek między nierównością w rozkładzie dochodów a jakością życia obywateli. Ich teza, nazywana „koncepcją poziomicy”, mówi, że wszelkie problemy społeczne są związane ze skalą nierówności społecznych występujących w danym kraju. Czyli im bardziej kraj jest egalitarny, tym ludzie mają do siebie większe zaufanie, są bardziej zadowoleni z życia, chętniej uczestniczą w pracach stowarzyszeń i organizacji pozarządowych, a także postrzegają siebie jako zdrowszych. Ustaleniom epidemiologów, w odniesieniu do wybranych państw Unii Europejskiej, przyjrzeli się uważnie dwaj polscy socjologowie z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu – prof. Tomasz Szlendak i prof. Arkadiusz Karwacki. Nie wszystkie tezy brytyjskich naukowców udało się potwierdzić, ale to nie jest dla naszych rozważań takie istotne. O wiele ważniejsze jest to, że socjologowie prześledzili również dodatkowo zależności między nierównościami w rozkładzie dochodów a aktywnością kulturalną. I co się okazało?
Ano to, że istnieje wyraźna zależność między stopniem nierówności społecznych w danym kraju a skłonnością jego obywateli do odwiedzania galerii sztuki, muzeów i teatrów. I oczywiście także ochotą do sięgnięcia po książkę. Im większa rozpiętość dochodów w danym kraju, tym mniej osób czyta książki. W egalitarnych krajach, na przykład Szwecji, Danii czy Czechach, zdecydowanie więcej osób deklaruje, że przez ostatni rok przeczytało choć jedną książkę. Inaczej niż w rozwarstwionych Portugalii, Hiszpanii czy Polsce.
Choć poziom wykształcenia w naszym kraju w ostatnich latach zdecydowanie się podniósł, nie sprzyja to wcale wzrostowi zainteresowania sferą kultury. Polacy dążą do podniesienia swojego statusu społecznego, zdobywając głównie dobra materialne. Grupę odniesienia stanowią dla nich osoby najlepiej uposażone, a nie te, które aktywnie uczestniczą w kulturze. Polak woli się pochwalić kupnem nowego samochodu niż lekturą Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk czy obejrzeniem Capri – wyspy uciekinierów Krystiana Lupy. Przeważa przysłowiowe „mieć” niż „być”, a jeśli już „być” to raczej w konkretnym miejscu – w galerii handlowej albo na egipskiej plaży – konkludują polscy socjologowie.
Według wyliczeń przedstawionych przez badaczy z Laboratorium Nierówności na Świecie (World Inequality Lab) na 10 proc. najlepiej zarabiających Polaków przypada aż 40 proc. dochodu narodowego. W żadnym innym kraju Unii Europejskiej ten wskaźnik nierówności dochodowych nie jest wyższy…
Paweł Mazur
Tomasz Szlendak, Arkadiusz Karwacki, Koncepcja poziomicy – cudowne lekarstwo czy utopijna terapia?, Studia Socjologiczne 2010, I (196)
Nierówności społeczne. Polska to najmniej egalitarny kraj w UE, „Gazeta Giełdy i Inwestorów Parkiet” (02.04.2019)