Oczywiście, nie będę się wypierał, niejednokrotnie traciłem cierpliwość w stosunku do syna. Darłem się wniebogłosy, wrzeszczałem, straszyłem, że jak nie weźmie się do nauki, to będzie miał jedynie do wyboru najgorszą szkołę branżową w mieście. Wyzywałem go od bęcwałów i leni, groziłem dożywotnim zabraniem kieszonkowego, oddaniem roweru na złom, wyłączeniem internetu i obcięciem kaptura w jego ulubionej bluzie (tej z kapturem oczywiście). Niewielki to odnosiło skutek. Antek niespecjalnie się przejmował czekającym go egzaminem po ósmej klasie. Uważał, że niepotrzebnie robię z igły widły. Egzamin jak egzamin. W jego mniemaniu nie było sensu aż tak się stresować.
– Synu drogi – klarowałem mu któregoś razu jak chłop krowie na granicy, kiedy w styczniowy wieczór zjawił się łaskawie w domu po kilku godzinach spędzonych na podwórku, gdzie lepił bałwana lub coś do bałwana podobnego. – W tym roku do szkół średnich będzie zdawać dwa razy więcej chętnych niż rok temu. Bo będą próbowali się do niej dostać zarówno absolwenci gimnazjum, jak i ośmioletnich podstawówek. W zeszłym roku było 328 tys. absolwentów, a w tym roku będzie ich aż 727 tysięcy! Czy to do ciebie w ogóle dociera?
– Zdecydowanie – w oczach syna pojawił się błysk dający nadzieję na odczuwalną zmianę jego nastawienia do nauki.
– Uff… To się cieszę – poczułem jak z ciała powoli schodzi mi napięcie. Zanim jednak zdążyło zejść całkowicie, Antek dodał:
– Zdecydowanie więcej niż dwa razy. 328 pomnożone przez dwa to jest 656. A kandydatów mamy 727 tysięcy. Musisz, padre, podciągnąć się nieco z matematyki.
Czułem, że napięcie wraca do mnie ze zdwojoną siłą, ale zanim kompletnie zesztywniałem z nerwów, Antek już zamknął się w swoim pokoju i zdążył nawet puścić jakieś umpa umpa, które w jego mniemaniu było utworem muzycznym.
Być może te moje działania perswazyjne przyniosły jednak jakiś minimalny skutek, bo kilka razy udało mi się go namówić do rozwiązywania testów z polskiego. A kiedy lokalna gazeta wydrukowała próbny egzamin (też z polskiego), to wystarczyły jedynie dwa dni próśb, zachęt i w końcu mniej lub bardziej wymyślnych szantaży, aby ten egzamin jednak napisał. Efekt nie zwalał może z nóg, ale dawał nadzieję, że jak nieco przysiądzie fałdów, to właściwy egzamin może zdać całkiem dobrze. Problem w tym, że tych fałdów mu się przysiąść nie chciało…
Żona również próbowała mu podsuwać, niby przypadkiem, jakieś zadania z matematyki, że niby w wydawnictwie dali jej do przetestowania na zdolnych dzieciach, ale Antek rzadko dawał się na to skusić.
– Mamo, daj spokój, ja to wszystko umiem! – reagował na te próby z właściwą sobie zbytnią emocjonalnością.
Wyjątek zrobił jedynie dla języka angielskiego. W poprzedniej szkole, za którą nie przepadał na tyle, że w ósmej klasie przeniósł się do innej, miał z angielskiego mocno naciąganą dwójkę, więc nie za bardzo mógł tutaj liczyć na swoje umiejętności. Sądziliśmy początkowo, że być może pani anglistka jest do niego uprzedzona, bo Antek potrafi czasem zaleźć za skórę, ale kiedy przetłumaczył nam kiedyś zdanie: Moja mama teraz rozmawia na: My mother to the talking, przestaliśmy się łudzić. Zarządziłem więc, że będziemy się uczyć angielskiego dwadzieścia minut dziennie, codziennie. Od tych dwudziestu minut nie mogło być żadnego odstępstwa. Choćby nawet na podwórku wylądowali kosmici, którzy wszystkim dzieciom rozdawaliby darmowy popcorn i colę, to i tak lekcja musiałaby się odbyć. O ile dobrze pamiętam, do takiego zdarzenia nigdy nie doszło, ale było mnóstwo innych sytuacji o podobnej atrakcyjności i mimo to lekcji nie odpuściliśmy. Efekt? Znakomity! Po kilku miesiącach codziennej nauki Antek zrobił niesamowity skok w angielskim (a skupialiśmy się jedynie na słuchaniu i mówieniu), co w szkole zaowocowało czwórką na semestr, a w domu – tym, że poszerzył bazę oglądanych w necie bzdur o te anglojęzyczne.
– Dobrze, że chociaż z tym angielskim się jakoś udało – pocieszałem się, choć było to pocieszenie z gatunku raczej marnych.
W końcu przyszedł dzień egzaminu. Żona dostała z nerwów wysokiej gorączki, bo zwykle reaguje na takie stresujące sytuacje psychosomatycznie. Twierdziła nawet, że przed swoim egzaminem magisterskim miała na termometrze kilka kresek mniej, co świadczyło niechybnie o tym, że egzamin Antka jest dla niej znacznie trudniejszym wyzwaniem niż własna obrona. Mnie w zasadzie, poza zawrotami głowy, szaleńczo bijącym tętnem i kilkusekundowymi stanami kompletnej dezorientacji czasowo-przestrzennej nic nie dolegało, co potwierdzałoby tezę, że jednak mężczyźni lepiej znoszą takie trudne sytuacje. Antek za to wstał rozpromieniony jak skowronek.
– Dzisiaj egzamin? – spytał nieco zdziwiony. – A, to fajnie. – Po czym założył czarne spodnie, białą koszulę i raźno ruszył do szkoły.
Po każdym dniu egzaminu zjawiał się w domu w fantastycznym nastroju.
– I jak??? – pytaliśmy z żoną zgodnym chórem, choć może lekko sepleniąc, bo w tym samym czasie obgryzaliśmy z nerwów paznokcie.
– Świetnie – odpowiadała nasza najstarsza latorośl, co dawało jakąś nadzieję, ale nerwów jednak do końca nie koiło.
Ale, o dziwo, okazało się, że egzamin poszedł mu rzeczywiście bardzo dobrze (100% z matematyki!). Gorzej już było jednak z ocenami na świadectwie.
– Trója z angola!!! – wydarłem się. – Jak mogłeś? – Wściekłem się, bo przecież na semestr miał z tego przedmiotu czwórkę. Okazało się, że ocenę obniżyło mu kilka jedynek z… nieodrobionych prac domowych. No cóż… Takie mamy dziecko.
Ale teraz dopiero zaczęły się nerwy (oczywiście nasze, bo Antek pozostawał nadal w nastroju quasi-euforycznym). Dostanie się do którejś ze szkół czy też nie? Zaraz po ogłoszeniu wyników rekrutacji mieliśmy jechać na wakacje, ale jeśli Antek nie zostanie przyjęty do żadnej ze szkół, trzeba będzie wyjazd przełożyć i poszukać mu jakiejś placówki, która go zechce.
W zeszłym roku punkty, które Antek zdobył na egzaminie i ze świadectwa, pozwoliłyby mu bez najmniejszych problemów dostać się do wybranego przez niego liceum. Ale w tym roku sytuacja dramatycznie się zmieniła. W województwie pomorskim brakuje przecież w szkołach średnich ponad 4 tysięcy miejsc!
Zaczęliśmy z żoną u siebie obserwować niepokojące stany wahań emocjonalno-poznawczych. Objawiało się to tym, że w jednej chwili byliśmy niemal przekonani, że Antek na pewno się do jakiejś szkoły zakwalifikuje, a za minutę pojawiała się myśl, że żadna szkoła go jednak nie zechce. Tego typu rozmowy są dosyć wyczerpujące psychicznie. Kiedyś zdarzało nam się rozmawiać o literaturze, teatrze, matematyce (żona mówiła, ja udawałem, że rozumiem), muzyce klasycznej (ja mówiłem, żona udawała, że ją to interesuje). A teraz tylko: dostanie się, nie dostanie się, dostanie się, nie dostanie się. I tak w kółko. Z tematów pozaszkolnych rozmawialiśmy też o polityce, ale oczywiście w kontekście edukacyjnym.
Po co oni to zrobili? – zastanawialiśmy się. Dlaczego zlikwidowali gimnazja, narażając dzieci i rodziców na dojmujący stres, ale przede wszystkim prowokując taki chaos? Dla zasady? Aby pokazać, że mogą? Przecież słupków w sondażach im to specjalnie nie podniosło. Bez bałaganu i kłopotów, które spowodowała ta deforma, mieliby przecież takie samo społeczne poparcie.
Nie tędy przecież droga do podniesienia poziomu kształcenia. Nie ma dobrej szkoły bez dobrych nauczycieli. To na nich trzeba się skupić. Stworzyć im dobre warunki kształcenia, podnieść płace i tym samym prestiż tego zawodu. Aż wstyd już takie oczywistości powtarzać.
A teraz stoimy przed drzwiami szkoły, do której chce się dostać nasz syn. Za pięć minut wywieszą listę szczęśliwców…
Paweł Mazur