W szkole podstawowej byłem bardzo dobrym uczniem. Po ukończeniu prawie każdej klasy dostawałem świadectwo z czerwonym paskiem, a na koniec podstawówki otrzymałem tzw. srebrną tarczę, która przysługiwała – o ile dobrze pamiętam – uczniom, którzy mieli przynajmniej trzy świadectwa przyozdobione czerwonym paskiem. Oczywiście w siódmej i ósmej klasie w głowie mi się nieco pomieszało i próbowałem wyjść ze skóry wzorowego ucznia, ale nikt tych moich starań nie traktował specjalnie poważnie. E tam, wygłupia się tylko, pewnie niedługo mu przejdzie, konstatowali nauczyciele. Okazuje się, że dobrą opinię nie tak łatwo sobie zszargać. Na któreś półrocze dostałem co prawda ocenę nieodpowiednią z zachowania, ale później już dyrektor szkoły na takie nauczycielskie fanaberie przyzwolenia nie dawał. Ma prawie same piątki (szóstek wówczas jeszcze nie było) i ma mieć nieodpowiednie zachowanie? Ależ mowy nie ma!
W szkole średniej spuściłem już nieco z tonu, na świadectwie zaczęły pojawiać się tróje, ale oczywiście miałem swoje przedmioty firmowe. Z języka polskiego (który zajmował mnie szczególnie), historii i angielskiego nigdy nie schodziłem poniżej czwórki, a z polskiego przez większość szkoły średniej miałem ocenę bardzo dobrą. Do matury przysiadłem fałdów. Moje wysiłki okazały się na tyle skuteczne, że na świadectwie pojawiła się tylko jedna czwórka – z matematyki. Pozostałe przedmioty zdałem na pięć.
Potem zdałem egzamin na studia polonistyczne. Na studiach prymusem nie byłem, bo nie wszystko mnie w równym stopniu interesowało (na przykład wzdrygało mnie przed gramatyką historyczną), ale przez większość lat dostawałem stypendium naukowe. Pracę magisterską napisałem przyzwoitą, egzamin magisterski poszedł mi wyśmienicie, co zakończyło się piątką na dyplomie.
O mojej żonie będzie krócej. W szkole podstawowej – uczennica wzorowa, wszystkie świadectwa z czerwonym paskiem. W szkole średniej, w przeciwieństwie do mnie, nie spuściła z tonu. Wyniki miała równie wyśmienite. I na studiach podobnie. Z gramatyki historycznej, którą zdawała u profesora będącego postrachem wszystkich studentów, dostała 4+ tylko dlatego, że nie wiedziała, gdzie się… siaka (ja do dzisiaj nie wiem). A jakiś czas temu spotkałem się w sytuacji półprywatnej z promotorem jej pracy magisterskiej, który po wielu latach tę pracę pamiętał!
Dlaczego o tym wszystkim wspominam? Ano dlatego, żeby podważyć naiwną wiarę w moc procesów wychowawczych.
Sądziliśmy z żoną, że skoro my radziliśmy sobie w szkole lepiej niż przyzwoicie, to nasze dzieci powinny nas na tym polu prześcignąć. Oczywiście staraliśmy się im w tym nieco pomóc.
Czytaliśmy im więc dziecięcą literaturę, puszczaliśmy muzykę Mozarta i Beethovena, chodziliśmy z nimi do teatrów i kin, odwiedzaliśmy parki naukowo-technologiczne i ogrody zoologiczne, pokazywaliśmy w muzeach dzieła malarskich mistrzów i zachodziliśmy z nimi do strzelistych katedr, aby uwrażliwić ich na moc ludzkiego geniuszu. I co? I pstro.
Nasze dzieci nie mają żadnych naukowych zainteresowań, a powiedzieć, że w szkole idzie im nad wyraz przeciętnie, to nic nie powiedzieć. Idzie im wręcz fatalnie! Zagrożenia, warunki to ich chleb powszedni. Każda trójka z klasówki (z dowolnego przedmiotu) to niemal powód do tego, aby otwierać w domu szampana (nawet gdybyśmy to robili, to niebezpieczeństwo popadnięcia w alkoholizm jest znikome). Trzeba zresztą zadbać, aby do szkoły się w ogóle zwlekli, bo chodzić tam niespecjalnie lubią. A co lubią? Starszy syn lubi robić z gwoździ bransolety i łańcuchy (ma do tego talent, trzeba przyznać), a młodszy lubi gotować. Jeden będzie więc jubilerem, a drugi kucharzem. Kto wie, może wśród naszych dalekich przodków ktoś takimi profesjami się parał?
Młodszego czeka w tym roku egzamin ósmoklasisty, ale trudno go zmusić do nauki. Ostatnio dostał z polskiego jedynkę, bo nie ma zielonego pojęcia o pisaniu rozprawki. I ma mocne postanowienie, aby w tej swojej niewiedzy pozostać.
– Musisz się nauczyć pisać, bo nie dostaniesz się do technikum! – krzyczymy na niego z żoną niemal chórem, zachęcając, aby z kimś z nas do tej rozprawki przysiadł.
– To pójdę do zawodówki. Zadowoleni? – odpowiada i zamyka z hukiem drzwi od swojego pokoju.
W meczu geny kontra wychowanie 3:0 dla genów. Ale to nie geny moje i mojej żony biorą w tym meczu udział. A czyje? Trzeba by zerknąć w wolnej chwili do ksiąg parafialnych… A nuż trafimy na jakichś niepiśmiennych kucharzy i wykonawców błyskotek…
Paweł Mazur